Lato 2012. Jak co roku ruszamy gdzieś świat. Wzorem lat poprzednich obieram kierunek bałkański.
Tym razem kierunek południowo-wschodni czyli Rumunia i Mołdawia. W
takich sytuacjach musi być też jakiś cel. W tym roku są to
polskie wsie w Mołdawii i Rumunii oraz delta Dunaju. Inspiracją do
tego wyjazdu był program kulinarny Pana Makłowicza. Po za tym w
planie jest udział w ceremonii ślubnej Magdy i Miszy w Belgradzie.
Ma to być dla niego niespodzianka.
Nasz domek na kółkach jest gotowy do
drogi. Pakowanie to już jest rutyna. Przez co jakby było bagażu
mniej. Wcześniejsze doświadczenia procentują a żadnych nowości
nie wnosimy. Czas, więc w drogę.
RUMUNIA (część 1)
Region MARAMURESZ
BYDGOSZCZ
- TYLAWA - BAIR MARE - BRED
15.07.2012
Wyjechaliśmy z domu 13 lipca. Mamy
nadzieję, że trzynastka nie będzie pechowa. Kierunek Bydgoszcz.
Dwudniowy pobyt u dziewczyn, zakup prezentu dla młodych i dalej na
południe. W przeciwieństwie do poprzednich wakacji tym razem
jedziemy w ciągu dnia. Zaliczamy Sandomierz i Łańcut. Na wieczór
docieramy do Tylawy, która jest naszym pierwszym miejscem
noclegowym. Spędzamy tu noc za jedyne 20 PLN. Na campingu znajdujemy
ciepłą wodę i prąd jak również spotykamy grupę off – roadową
z Kwidzyna. Jadą także do Rumunii. Ostatnia noc w kraju była
deszczowa. Wstajemy jako pierwsi. Jako że przyjechaliśmy po zmroku
teraz dopiero można było zobaczyć, że po za grupą z Kwidzyna
jest jeszcze kilka innych namiotów. Śniadanko i w drogę. Słowację
i Węgry traktujemy tranzytowo. Na chwilę zatrzymujemy się na
Węgrzech w małej urokliwej miejscowości. Zwiedzam moto-muzeum,
które zawiera eksponaty z poprzedniej epoki motoryzacji. W tym samym
czasie trwał tu zjazd starych pojazdów. Robię parę zdjęć i w
drogę. Z Tylawy do granicy z Rumunią to dystans 461 km. Pokonanie
tej odległości zajęło nam blisko 7 godzin. Wjeżdżając do
Rumunii musimy wykupić e-rovigniette. E-winietki są do nabycia w
urzędach pocztowych i na stacjach paliwowych koncernu Petrom, Mol,
Rompetrol. Koszt 31 lei na okres 1 m-ca ( 1 lei to 1 złoty).Kiedy
ja dokonuję zakupu na stacji Petrom prawa wjazdu do Rumunii, Gosia
„walczy” z małymi cyganami które usilnie próbuje coś
wyżebrać. Z granicy do BAIR
MARE (po polsku oznacza
"Wielka Kopalnia") mamy 60 km. Na miejscu jesteśmy około
godziny osiemnastej. Okazuje się, że w Rumunii czas jest
przesunięty o godzinę do przodu. W BAIR MARE spędzamy 2 godziny.
Zwiedzamy rynek, który zachował klimat prowincjonalnego miasteczka
sprzed stu lat. Symbolem miasta jest 50 metrowa, XV-wieczna wieża
św. Stefana. W mieście jest muzeum sztuki i ciekawy skansen. Z B.M
kierujemy się w góry. Do celu mamy jeszcze, co nie, co. Powoli
zaczyna brakować czasu. Mam obawy czy aby nie będę musiał jechać
po ciemku. Obawy okazały się płonne. Zatrzymujemy się na kolację
w fajnej górskiej knajpie. Połączenie drewna, wody, kamienia
tworzy ciekawy klimat, a kelnerki w strojach ludowych dodawały
uroku. Nasz pierwszy kontakt z lokalnym jadłem wypadł średnio.
Zamówiliśmy coś, co okazało się flakami (corba de burta)
tyle, że w wydaniu rumuńskim. W niedzielny wieczór
dojeżdżamy do pierwszych górskich wiosek. Duża część
mieszkańców odświętnie ubrana wysiaduje na ławeczkach przed
swoimi domami. Panowie w charakterystycznych kapeluszach a panie w
chustach, spódnicach i w białych haftowanych bluzkach. W
krajobrazie dominuje drewniana zabudowa. Bogato zdobione bramy przed
każdym domem są charakterystyczne dla tego rejonu nazywanego
MARAMURESZ.
Ta część Rumunii przytulona jest do granicy z Ukrainą.
Dotarcie do drugiego noclegu nie było wcale takie łatwe.
Musiałem zboczyć z głównej drogi. Camping okazało się, że jest
na samym końcu we wsi BREB.
Dodatkową trudnością była wysokość, na jaką było się wspinać
i dziurawa szutrowa droga. Ostatni etap był wybitnie kamienisty.
Camping o nazwie CAMP BABOU MURAMES przywitał nas lekkim deszczem.
Przyjmuje nas młoda dziewczyna. Na miejscu jest to, co powinno być,
czyli WC, prysznice, ciepła woda i prąd. Szybka kolacja, kąpiel i
zmęczeni ale pełni wrażeń idziemy spać. W nocy popadało i
zagrzmiało.
BRED - SIGHETU MARMATIEI –
SAPANTA
16.07.2012
Poranek jest pochmurny. Nad naszymi
głowami do godziny 10.00 krążą czarne chmury zwiastujące deszcz.
Rano skype z Asią. Ogólnie camping fajny i utrzymany w klimacie
regionu. Całe zaplecze socjalne (prysznice, ubikacje) usytuowane
zostały w starym w drewnianym domku, który jeszcze nie tak dawno
służył jako obora dla zwierząt. Dookoła otaczają nas stare
narzędzia, lokalna sztuka, która dodaje uroku. A kto lubi miód,
wino i lokalne rękodzieło mógł to zakupić u gospodarzy. Dalsza
droga do SAPANTY
wiodła przez stolicę regionu SIGHETU MARMATIEI.
Miasto leży samej północy Rumunii, nad Cisą tuż przy granicy z
Ukrainą w oddaleniu od spraw dziejących się w szerokim świecie.
Miasto otoczone jest cerkwiami i kościołami (najstarszy z nich to
XV-wieczny niestety jest zamknięty). Rynek wschodnioeuropejskiego
miasteczka tętni życiem. Na ulicach pełno samochodów i ludzi.
Wśród aut królują nieśmiertelne Dacie. W czasach socjalizmu
Sighetu Marmaţiei miało ponurą sławę. To tu na sam kraniec
kraju, w pobliże radzieckiej granicy zsyłano wrogów ustroju.
Przypomina o tym potężne gmaszysko. Byłe więzienie o zaostrzonym
rygorze. Na szczęście dziś jest tam tylko muzeum. W muzealnych
celach znajdujemy wiele dokumentów minionej epoki świadczących o
ludzkiej tragedii. Każda cela to inna wystawa inna ekspozycja. Kilka
cel poświeconych jest tematyce Polskiej, Solidarność i Wałęsie.
Opuszczamy to ponure miejsce. Udajemy się południowe
krańca miasta gdzie jest wspaniały skansen. Na wzgórzu górującym
nad miastem zgromadzono najciekawsze przykłady lokalnego budownictwa
drewnianego. Strome dachy domów, budynków gospodarczych, kryte
specyficznym tutejszym gontem, wyplatane płotki i potężne bramy do
obejść, a ponad nimi na wzgórzu stojąca strzelista cerkiew.
Opuszczamy ciekawe SIGHETU MARMATIEI. Do SAPANTY mamy już tylko 18
km. Po drodze mijamy dwie polskie rowerzystki, które z zawieszoną
na rowerze polską flagą zwiedzają Rumunię. Jadą a właściwie
pchają swoje rowery w przeciwną stronę niż my. W samej SAPANCIE
napotykamy wiele gospodarstw agroturystycznych, ale pola campingowego
z prawdziwego zdarzenia brak. Długo szukamy właściwego miejsca,
krążymy po wsi coraz bardziej zirytowani. W trakcie naszych
poszukiwań napotykamy Polaków poznanych w TYLAWIE. Akurat zjechali
z gór i jedzą obiad w lokalnej karczmie. Robią zakupy, zwiedzają
i ponownie wracają w góry. W końcu i do nas uśmiecha się
szczęście i znajdujemy camping o nazwie POEMI. Tego popołudnia
jesteśmy pierwszymi gości. Tuż po nas zaczynają zjeżdżać
kolejne samochody. Są to Polacy, Niemcy a bezpośrednimi naszymi
sąsiadami zostaje para hiszpańsko-duńska z małym dzieckiem.
Dzielimy się z nimi stołem. Wspólnie zjadamy kolację. Tego
popołudnia wypoczywamy.
SAPANTA
17.07.2012
Poprzedniego wieczoru szum wody
skutecznie nas uśpił. Następnego dnia wypoczęci, wyspani i pełni
wigoru ruszamy do zwiedzania. Co ciekawego jest w SAPANCIE ?. Jest jedną z najbardziej
znanych wsi w Rumunii. Pełno tu turystów, straganów. A przyczyną
tego całego zamieszania jest położony w centrum wsi wesoły
cmentarz Cimitirul Vesel. To wokół niego kręci się całe życie
lokalnej społeczności. W Europie śmierć jest raczej czarna,
smutna i zalana łzami. Cmentarz w Sapanta wydaje się tej regule
zaprzeczać. Do miejsca wiecznego spoczynku wchodzi się przez
kolorową bramę, a zaraz później toniemy w wesołych kolorach
drewnianych nagrobków spotykając po drodze ludzi, którym daleko do
żałobnego zawodzenia. Odpowiedzialny za ten przedziwny stan rzeczy
jest miejscowy artysta - Ioan Stan Patraş. W roku 1935 wyrzeźbił
tutaj swój pierwszy wesoły nagrobek. Nagrobki na cmentarzu to
drewniane, rzeźbione i malowane krzyże. Płaskorzeźby na ich
podstawach opowiadają o zmarłym. Zobaczyliśmy, więc pasterza z
owcami na hali, strażaka z sikawką, gospodynię w domu przy garach
albo z kołowrotkiem, aptekarza wśród fiolek, urzędnika za
biurkiem, leśnika, ze strzelbą i psem, czy rzeźnika z ćwiartką
prosiaka na haku. Czasem zmarłego wyróżnia jego hobby; np. ktoś
lubił jeździć na rowerze albo łowić ryby, czasem przyczyna
śmierci (ktoś zginął w wypadku samochodowym, inny skrytobójczo
został zastrzelony zza krzaka). Poniżej wierszowane epitafia,
charakteryzujące człowieka. Po śmierci Ioan Stan Patrasa, w 1977
roku (też jest pochowany na tym cmentarzu) dzieło przejął jego
uczeń Dumitru Pop. Nowe nagrobki powstają tym samym duchu, może
tylko w jeszcze bardziej ozdobnej formie. We wsi,
nieopodal cmentarza jest muzeum Pătraşa. Ściany pełne są
płaskorzeźb autorstwa mistrza, a w kontynuatorach możemy zamówić
jego działa zamawiajając drewniany nagrobek z własną podobizną.
Zresztą, miniaturki krzyży z Sapanty kupimy na rozłożonych
stoiskach wokół cmentarza. Znajdziemy tam mnóstwo wyrobów z
wełny, haftowanych ręcznie obrusów, bluzek i toreb wzorowanych na
pasterskich motywach. Innym powodem dumy Sapanty jest drewniana
cerkiew współcześnie wybudowana. Jest ona teraz najwyższym
budynkiem sakralnym w Europie w całości wykonanym z drewna.
Strzelista konstrukcja wznosi się na wysokość 75 m. Chodząc
wewnątrz można się zapoznać z techniką budowania tego typu
konstrukcji. Wszystko łączone za pomocą dybli, klinów bez użycia
gwoździ. Spacerując po wsi zauważamy, że ludzie żyją tu
skromnie. Czas tu biegnie jakby inaczej powoli, bez pośpiechu.
Dziurawe drogi, pojazdy z epoki głębokiego komunizmu, sklepy
przypominające nasze GS-y z przed 30 lat. Asortyment w nich w stylu
masło i powidło. Coraz mijają nas wszechobecne furmanki. To
wszystko sprawia i przywołuje u mnie wakacyjne wspomnienia z okresu
dzieciństwa. Nasuwa mi się tez pytanie - Czy
warto było narazić się na takie niedogodności, by zobaczyć jeden
z najuboższych regionów Unii? Kto wpuścił ten kraj do Unii?
Dzień minął nam szybko. Jako, że
poznaliśmy okolicę i poczuliśmy się bezpiecznie postanawiamy, że
zmieniamy miejsce noclegu. Opuszczamy nasz camping i przenosimy się
nad rzekę „na dziko”. Kilometr dalej w kierunku gór, nad rzeką
rozbijamy mini „obozik”. Samochód schowany w ścianie
leszczynowego lasku. W naszym sąsiedztwie są pasące się krowy.
Wokół słyszymy tylko szum wody, i coraz to szutrową drogą mkną
furmanki pełne drzewa wywożonego z lasu. Mimo woli jesteśmy
obserwatorami nielegalnego wyrębu drzewa. W międzyczasie odwiedza
nas lokalny pasterz. Zaprasza nas do swojego domu. Dyplomatycznie
dziękujemy za zaproszenie a naszą znajomość przypieczętowujemy
częstując go papierosem. Następnego poranka ponownie nas odwiedza.
Tego samego dnia, wieczorem do naszego miejsca dołącza polski
camper z Poznania. Nasi rodacy jak i my wędrują po Rumuni. Śpią i
mieszkają gdzie złapie ich kończący się dzień. W międzyczasie
w góry mkną kolejne polskie terenówki. Ten region jest rajem dla
fanów samochodów terenowych. Nie ma tu żadnych zakazów, nakazów
w tej kwestii.
SAPANTA-DOLINA IZY- BORSA- BOTOS
18.07.2012
Poranek spędzamy przy kawce z
poznaniakami. Wymieniamy się swoimi doświadczeniami i uwagami z
podróży. Każdy ma swoje plany, więc nasze drogi się rozchodzą.
My mamy zaplanowaną dolinę Izy. Dolina dwóch rzek Izy i Vişeu
płynących na wschód od Sighetu są przykładem żywego
skansenu-muzeum. Oglądamy w nich takie same jak w marmaroskim
skansenie zabudowania, czasem niestety zeszpecone eternitowym dachem.
Do zabudowań tętniących życiem prowadzą równie tradycyjne
bogato rzeźbione bramy, wrota. Ale największą ozdobą tej doliny
są niezwykłe drewniane cerkwie, niepodobne do innych na świecie.
Na niewielkich wzniesieniach na planie prostokąta górują wysokie
strzeliste drewniane świątynie. Ich wnętrza są bogato zdobione
malowidłami na ścianach. W większości nich zachowały się
ikonostasy. Marmaroskie cerkwie spotykamy m.in. we wsiach Bârsana,
Rozavlea, Botiza, Leud, Bogdan Vodă, Borsa. Najwyższa z nich, w
Şurdeşti (opodal Baia Mare) ma wieżę wysoką na 54 metry. Do
niedawna była to najwyższa drewniana konstrukcja na świecie.
Pobiły ją nowo wybudowane wieże w monastyrze w Bârsanie i w
Săpâncie. Na drogach mijamy furmanki, ludzie pchają ręczne
wózki, noszą plony na plecach. Trafiamy na zaprzęgi ciągnięte
przez woły. Spotykamy blokujące ruch pojazdy tylko, dlatego, że
dwaj znajomi kierowcy zdążający w przeciwnych kierunkach
postanowili się zatrzymać i pogadać przez chwilkę. To wszystko
sprawia, że podróż jest interesująca, wymagająca jednak dużej
cierpliwości. W sumie nigdzie nam się nie spieszy a wsie
marmaroskie trzeba zwiedzać bez pośpiechu. Wszystko, co piękne w
końcu się kończy. Opuszczamy bajkową dolinę Izy. Dojeżdżamy
do BORSY.
Sama Borsa to ponure, szare górnicze miasteczko. Robimy tylko
zakupy, wypłacamy pieniążki. W czasie zakupów trafiamy na polskie
pomidory. Przeglądając wcześniej przewodniki trafiłem na
informację o bardzo dobrej kawie podawanej w jednej z lokalnych
kafejek. Odnajdujemy ten lokal. Kawa jak kawa nas bynajmniej z nie
powaliła swoim smakiem. W trakcie dalszej wędrówki po mieście
trafiamy na bazar. Niestety już zakończył tego dnia swoją
działalność. Ja w jednym z kiosków kupuję lokalną folkową
muzykę. Borsa jest ostatnim miastem w rejonie Maramuresz. Żegnamy
się z Maramuresz. Zamieniamy region Rumunii z MARAMURESZ na
BUKOWINĘ.
Link do zdj z MARAMURESZ
Region BUKOWINA
Aby tam dojechać musimy pokonać
góry Rodniańskie. Przełęcz
Przysłop (rum. Pasul,
Prislop), która rozdziela
Maramuresz od Bukowiny i Góry Marmaroskie od Gór Rodniańskich. Na
przełęczy stoi nowo wybudowana murowana cerkiew, schronisko i
szereg budek z pamiątkami. Aktualnie obok cerkwi budowana jest
kolejna cerkiew, tym razem z drewnianych beli. Stąd roztacza się
piękny widok na góry. Niestety nie możemy podziwiać widoków.
Niski pułap chmur jak i deszcz pozbawił nas przyjemności
rozkoszowania się krajobrazem. Temperatura na szczycie spadła do
13.5 stopni. Zimny i ostry wiatr spotęgował odczuwalny chłód. W
okresie zimowym droga przez przełęcz jest zamknięta. Wykonuję
pośpiesznie parę zdjęć i ruszamy w dół. Zjazd w dół okazuje
się jedną wielką porażką. To była droga przez mękę. Średnia
prędkość spada do minimum. Powodem są wszechobecne dziury. Dziura
przy dziurze, całe place. Od momentu, kiedy przez nieuwagę wpadłem
w dziurę podróż kontynuujemy w żółwim tempie. Efekt jest taki,
że w wyniku uderzenia odpada mi kołpak oraz mam wgniecioną felgę.
Na szczęście opona jest cała a kołpak odnaleziony. Żółwie
tempo powoduje opóźnienie. Wiemy, że do zaplanowanego miejsca
noclegu nie dojedziemy. Robi się ciemno. Zaczynamy szukać miejsca
do noclegu, a na dworze nadal jest chłodno (15 stopni). Cały czas
uporczywie poszukuje odpowiedniego miejsca do postoju na noc. W końcu
w okolicach wsi BOTOS
znajdujemy odpowiednie miejsce do noclegu. Jest to stacja paliw, a na
jej tyłach plac zabaw z dojściem do rzeki. Chcemy zostać tu na
noc, ale do tego potrzebna jest nam zgoda, którą uzyskujemy od pana
pracującego na stacji. Mamy możliwość podłączenia się do
prądu. Wykonujemy rutynowe wieczorne czynności. W międzyczasie
dostrzegam jak mijają nas poznani poznaniacy. Nie udaje mi się ich
zatrzymać. Dostrzegam ich w ostatniej chwili a ich samochód szybko
zniknął za zakrętem. Czas wolny po kolacji wypełniamy
przegrywaniem zdjęć i wieczornym seansem filmowym.
BOTOS – VATRA MOLDEVITEI –
PUTNA – MARGINEA – SUCEVITA – HUMORULUI
19.07.2012
Noc i poranek zimny. Rano o 7.30
tylko 8 stopni. Im słońce wyżej tym cieplej. Po 9 rano było już
14 stopni. Pakujemy się i ruszamy dalej. Dzień zaczynamy od smutnej
wiadomości. Odebrałem SMS-a od Tomka z informacją o śmierci
mojego kuzyna Bartka. Pogrzeb jest w poniedziałek. Dziś jedziemy w
kierunku CAMPULU MULDOVENESI a docelowo chcemy dojechać do polskich
wsi. Droga nadal dziurawa, aż do skrzyżowania z droga nr 17. Przed
CAMPULU MULDOVENESI zjeżdżamy na drogę 17A. Piękna droga,
wspaniałe widoki. Krajobraz się zmienił o 180 stopni. Zadbane
gospodarstwa, bogatszy rejon. Jedziemy do VATRA MOLDEVITEI zobaczyć
pierwszy monastyr, jakich w tym rejonie jest wiele. Monastyry
widziane obecnie różnią się tym od tych drewnianych i
strzelistych z Maramuresz. Są w całości murowane, pokryte freskami
na zewnątrz i wewnątrz. W VATRA
MOLDEVITEI, które leży
nad rzeką Mołdawią znajdujemy z XVI-czny obronny monastyr z
malowana cerkwią. Obiekt jest wpisany wraz z innymi na listę
światowego dziedzictwa UNESCO. Pierwszy monastyr w tym miejscu
został wzniesiony już w latach 1402–1410,a uległ zniszczeniu
wskutek osunięcia się ziemi. Monastyr ponownie zbudowany w 1532. W
sumie spędzamy tu dwie godziny. Jest piękna pogoda i bardzo ciepło.
Kolejnym na liście malowanych monastyrów jest monastyr w
SUCEVITA.
Droga (17A) prowadzi nas w góry. Pniemy się do góry, próbujemy
dorównać czterem francuskim terenówkom, które spotkaliśmy dzień
wcześniej na przełęczy Przysłop.
Docieramy tu wczesnym
popołudniem. Jest to jeden z najpiękniejszych zespołów
klasztornych w Europie. Po bliższym poznaniu całego kompleksu,
warto wejść na pobliskie wzgórze. Widać z niego doskonale całą
okolicę a zwłaszcza pracujące na przyklasztornych polach siostry
zakonne. W środku trafiamy na wizytę jakiegoś znaczącego
prawosławnego duchownego. Wypijamy kawę, zjadamy maliny i ruszamy
dalej. Kierunek MARGINEA.
Gdy przy wjeździe do jednej ze wsi przywita Was wielka imitacja
czarnego wazonu, znaczyć to będzie, że dotarliśmy do Marginei.
Miejscowość słynie z wyrobów z czarnej gliny, a sam proces
produkcji można podziwiać w największym ze sklepów, którego nie
sposób przegapić. W środku tego dnia sześciu panów na kołach
kręci wazony z gliny. Artyści pierwsza klasa. Z kuli gliny po
chwili wyłania kształt naczynia. Większość wyrobów schnie na
świeżym powietrzu w blasku słońca. Stąd też zabieramy polskie
autostopowiczki. To te same dziewczyny, co widzieliśmy na rowerach w
okolicach SIGHETU MARMATEI. Teraz zwiedzają okolicę autostopem
pozostawiwszy rowery na kwaterze. Dziewczyny dotarły tu na rowerach
z Polski przez Ukrainę. Generalnie są z Warszawy. A od września
będą studentkami z Krakowa. Swoją wyprawę rowerową planują
niemalże na całe wakacje. Wspólnie z Marginei kierujemy się na
północ i drogę 2E jedziemy w kierunku PUTNY.
Mieści się tam największy kompleks klasztorny Bukowiny, nie na
darmo nazywany "bukowińskim Wawelem". Co roku 2 lipca
pielgrzymi przybywają do grobu Stefana Wielkiego, kanonizowanego w
1992 r. Z pobliskich wzgórz rozciąga się wspaniały widok na
monastyr i otaczające go wzgórza. Zwiedzamy klasztor i okoliczny
bazar z ludowym rękodziełem. Zostawiamy nasze autospowiczki, my zaś
ruszamy dalej. Do Mănăstirea Humorului docieramy inną
drogą niż sobie zaplanowałem. Wiodła ona przez polskie wsie. W
CACIKA (Kaczyki) skręcamy w boczną drogę. Droga doprowadza nas do
SOLONETU NOI (Nowego Sołońca). „…Obie
wsie jak i PLESA (Plesza) są zamieszkałe przez potomków Polaków,
którzy osiedlili się w Bukowinie w okresie rządów Kazimierza III
Wielkiego. Większość Polaków przybywających na te tereny po 1774
roku migrowała tu w poszukiwaniu pracy. W 1792 r. 20 rodzin
górniczych z Bochni i Wieliczki przybyło do Kaczyki (Cacica),
gdzie rok wcześniej uruchomiono kopalnię soli. Polonia jest
oficjalnie uznaną mniejszością narodową i ma jednego
przedstawiciela w rumuńskim parlamencie..”. Tyle
encyklopedycznych danych. Nasz kontakt z tutejszą Polonią
był bardzo krótki. Jakież było nasze zdziwienie jak kierowca busa
w Nowym Sołońcu pytany o drogę po angielsku odpowiedział nam po
polsku. Dzięki jego wskazówkom trafiliśmy krótszą drogą do
kolejnej polskiej wsi. W Plesy obejrzeliśmy starą opuszczoną
polską szkolę. Chodząc po pustych klasach czułem duch uczących
się tu dzieci. Godło polskie wiszące nad tablicą, rysunki na
ścianach z polskimi opisami były jeszcze świeże. W rogu stał
piękny kaflowy piec. Szkoda, że w najbliższym czasie zostanie
rozebrany. Osobiście chciałbym go mięć w domu. W czasie, kiedy ja
od wewnątrz zwiedzałem szkołę Gosia rozmawiała z starszą panią.
Rozmówczyni z wypchaną chrustem chustą zarzuconą na plecach
opowiadała o życiu tutejszych Polaków. Oczywiście rozmowa jak
przystało na polska wieś prowadzona była po polsku. Pani mimo
upału była ubrana do samej ziemi w długą zniszczoną spódnicę,
na nogach miała drewniane chodaki. Na głowie zaś miała zawiązana
chustkę, która skrzętnie skrywała siwe zniszczone włosy.
Głębokie zmarszczki na twarzy przypomniały poorane pole. Wyglądała
jak z innej epoki. Dowiedzieliśmy się od niej, że na remont tej
szkoły nie starczyło już funduszy. Za to w sąsiedniej wsi dzięki
fundacji Marii Kaczyńskiej powstała nowa szkoła. Do niej to też
uczęszczają dzieci z Plesy.
Opuszczamy polskie wsie. Szutrową
drogą zjeżdżamy w dół, aby wyjechać na główną szosę
prowadzącą do HUMORULUI.
Mamy tu zaplanowany kolejny nocleg no i kolejny monastyr do
zwiedzania. Odnajdujemy camping z kwaterami, ale cena 45 lei za
nocleg na polu campingowym wydaje się nam za wysoka. Decyzja w
takiej sytuacji mogła być tylko jedna. Jedziemy dalej i szukamy.
Krążymy po okolicy a atmosfera z minuty na minutę robiła się
coraz bardziej nerwowa. Ale było warto poszukać. Za 40 lei w
kwaterze z łóżkiem, prysznicem spędzamy kolejną noc. A już
luksusem jest telewizor z TVP Polonia. Właścicielka bardzo miła,
lecz trudno jest nam się porozumieć. Dom to typowa zagroda
agroturystyczna. Dużo kwiatów i akcentów lokalnego folkloru.
Jeszcze tego samego dnia poznaję wczasowiczów z Ploesti, którzy
zapraszają do degustacji rodzimego alkoholu. Korzystam z zaproszenia
i podczas rozpakowywania samochodu coraz wznosimy toasty. Po
wyładowaniu części dobytku, wzięciu prysznica i zjedzeniu kolacji
ruszamy do zwiedzenia.
HUMORULUI –
GURA HUMORULUI – SUCZAWA
- DRAGOMIRNA
20.07.2012
Noc
w kwaterze minęła super. Już zapomnieliśmy, co to jest łóżko,
łazienka. Tego samego poranka właściciel otworzył nam tajemniczy
pokoik. W nim znajdujemy wyroby lokalnego rękodzieła. Szybka sesja
zdjęciowa, pożegnanie z gospodarzami i około 11.30 jedziemy
dalej. Jako takich planów na dzień dzisiejszy nie mamy.
Dalej poruszymy się na wschód, kierunek SUCEAVA. Po drodze stajemy
na godzinny spacer ulicami GURA
HUMORULUI. Naszą uwagę
przykuwa samochód w kwiatach i wielkie olbrzymie jajko jako symbol
tego regionu. Oczywiście jak zawsze monastyr. Droga do SUCZAWA
była ciekawa. Jak zjechaliśmy z Karpat Wschodnich diametralnie
zmienił się krajobraz. Przed nami rozpościerają się puste
wzgórza, pola, za to znikneły lasy. Temperatura tego dnia sięgała
ponad 35 stopni. Do celu dotarliśmy niemalże w samo południe.
Pierwsze kroki kierujemy do twierdzy górującej nad miastem. Widok
kolejnej grupy Polaków w samochodach terenowych już nas nie dziwi.
Sam zamek zwany też twierdzą tronową, pochodzi z końca XIV w., a
rozbudowany w XV wieku. Aktualnie obiekt jest w odbudowie. Twierdza
za życia opierała się wszelkim najeźdźcom m.in. bezskutecznie
oblegali ją Polacy pod wodzą Jana Olbrachta. Ostatecznie dzieła
zniszczenia dokonał wybuch w twierdzy w 1675 r. Odtąd zamek
pozostaje w ruinie. W XX w. ruiny zamku zostały częściowo
odbudowane i poddane konserwacji. Obok jest skansen. Tym razem
zwiedzanie skansenu sobie odpuszczamy, bo byłoby to powielanie
wcześniej widzianych obiektów architektury rumuńskiej wsi. Po
powrocie do centrum parkujemy w sąsiedztwie Polskiego Domu. Miasto z
informacji encyklopedycznych jest siedzibą Związku Polaków w
Rumunii. Obejrzawszy siedzibę Polonii jedynie z zewnątrz ruszamy
dalej śladami monastyrów. Zaliczamy cerkiew św. Jerzego i cerkiew
św. Demetriusza obie pochodzące z XV wieku. Było coś dla
duszy, ale czas pomyśleć też o ciele. Więc ruszamy do LIDLA na
zakupy. Ceny różne. Generalnie może ciut drożej. Na półkach
dostrzegamy polskie produkty. Po uzupełnienie zapasów jedziemy na
poszukiwanie naszego kolejnego noclegu. Nasza nawigacja wodziła nas
po mieście. Celem jest DRAGOMIRNA.
Liczymy na fajne miejsce. Z mapy wynika, że jest tam jakiś akwen.
Nasze przeczucia nas nie zawiodły. Jesteśmy tu przed 18.00. W
Dragomirnie obok monastyru prowadzonego przez siostry zakonne
znajdujemy niespodziewanie miejsce noclegowe inne niż dotychczas.
Wynajmujemy za 10 euro domek typu „Baba Jaga”. Jest piękny
ciepły wieczór. Grill na świeżym powietrzu. Co godzinę słyszymy
dźwięki dzwonów dobiegających z klasztoru. Klasztor zrobił na
mnie największe wrażenie ze wszystkich, jakie dotychczas widziałem.
Monastyr pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego jak wszystkie
wcześniejsze w Bukowinie ma charakter obronny.
Zbudowany został
na początku XVII w. Było w nim jednak innego coś, czego nie umie
opisać. Chodząc po jego dziedzińcu, wewnątrz murów miałem
wrażenie, że cofamy się w czasie. Spacerując po przyległym
cmentarzu odnajdujemy groby z przed 4-5 wieków wstecz. Coś
fascynującego. Nasz pobyt w tym miejscu zaczęliśmy od
poznania młodego Rumuna Mariusza, który z grupą znajomych spędzali
tu czas wolny. Mariusz pomógł mi w rozmowie z właścicielką.
Służąc jednocześnie za tłumacząca z angielskiego na rumuński.
Późnym wieczorem zaprosił mnie do degustacji ich lokalnego wysoko
procentowego napoju. Dlatego też głośna muzyka i zabawa młodych
do rana nie przeszkodziły mi w zaśnięciu. Okazało się, że
Mariusz był w Polsce i znał parę polskich słówek. Najbardziej
utkwiły mu te, co nie są naszą ’’wizytówką’’. Jeszcze
tego samego wieczoru chłopaki wzbogacili moją kolekcje muzyki
bałkańskiej o rumuńską muzykę folk.
Link do zdj. BUKOWNINA
DRAGOMIRNA – Granica rumuńsko
-mołdawska – STIRCEA
21.07.2012
Poranek jak zawsze słoneczny.
Przyklasztorne dzwony szybko nas obudziły. Śniadanko pod sosnami na
łonie natury a potem pakowanie inwentarza. Ostatni spacer alejkami
monastyru. Życie w nim zaczyna się bardzo wcześnie. Sady i pola
otaczające obronne mury pełne są pracujących sióstr zakonnych.
Urokowi dodaje też jeziorko i łąki, na których pasą się
klasztorne owce. Na tyłach klasztoru próbuję podglądać poranne
czynności z życie sióstr. Próbuję robić zdjęcia, aby
udokumentować ich zwykłe codzienne życie. Niestety nie podoba się
to zakonnicom. Zdecydowanymi gestami mi dają do zrozumienia, że mam
odejść. Kończymy nasz pobyt w tym miejscu, i kończymy pierwszą
cześć pobytu w Rumunii. Wrócimy jeszcze do Rumunii, ale od
południa w okolicach Delty Dunaju. Do granicy z Mołdawią mamy 60
km. Nasi nocni balangowicze powoli wstają a nam czas w drogę.
MOŁDAWIA
Granicę pokonujemy w Stanca
Constesti. Przejście usytuowane jest przy wodnej tamie. Po stronie
mołdawskiej znajomość języka rosyjskiego bardzo się nam
przydaje. Ustawiamy się w kolejce do odprawy i cierpliwie czekamy.
Na dworze jest bardzo gorąco. Celnicy są mili i przyjaźni
nastawieni. Po uregulowaniu należnych opłat oraz po wymianie waluty
bez problemów wjeżdżamy do Mołdawii. Kierujemy się do polskiej
wsi STIRCEA. Znaleźliśmy się w kraju bliskim Polakom, choćby
tylko z nazwy. Wielu z nas ma świadomość, że kraj ten dzisiaj tak
odległy bardziej niż afrykańskie busze, kiedyś taki daleki nie
był. Rzeczpospolita przez wieki powiązana była z tym regionem
przez koneksje rodzinne, interesy i wpływy. Zauważamy, że będzie
tu skromnie a czasami bardzo biednie. Mołdawia wita nas beznadziejną
drogą, wzdłuż której ciągnie się po obu stronach szpaler
pięknych kasztanowców. Pierwsze przejechane kilometry utwierdzają
nas w tym przekonaniu, że im dalej „w będzie las” tym gorzej.
Główna droga ze zachodu na wschód w kierunku Soroki na mapach jest
oznaczona jest jako krajowa. Tak naprawdę u nas jest to zwykła
lokalna droga. Stan drogi przypomina ser szwajcarski. Znaki drogowe o
ile są bywają mało czytelne, pokryte rdzą lub wyblakła farbą.
Nawigacja nie działa, więc musimy sobie radzić sami. Mapa oraz
nasz instynkt muszą nam wystarczyć. Po 10 km od granicy skręcamy z
drogi głównej w prawo i kierujemy się na Glodeni. Niestety, ku
naszemu zdziwieniu droga z asfaltowej robi się szutrowa a potem
staje się już zwykłą polną drogą, Droga wije się wśród
przepięknych pól i wzgórz. Mijamy pasterzy i ich stada owiec i
koni. Pola po horyzont. Coraz napotykamy studnie oraz mnóstwo drzew
orzechowych. Będą one nam cały czas na towarzyszyć w naszej
podróży. W jednej z mijanych wiosek potwierdza się informacja, że
jedziemy dobrze. Polami pokonujemy przeszło 25 km. W tumanach kurzu,
niezliczonej ilości dziur jedziemy dalej. Stada koni, owiec pasących
się beztrosko na polach dodają uroku. Wspaniałe widoki i
otaczająca nas przyroda rekompensują niewygodę w podróży W
czasie prawie dwóch godzin jazdy spotykamy jedną furmankę i
błąkającą się dwójkę dzieci. Chłopca i dziewczynkę bardzo
przestraszonych, na bosaka i bardzo umorusanych. Dziewczynka 3-4
latka ma piękne wielkie niebieskie oczy i blond długie włosy.
Chłopiec jest nieco starszy i niczym szczególnie się nie
wyróżniał. Dowiadujemy się, że są rodzeństwem. Niestety więcej
informacji nie uzyskujemy. Obdarowujemy ich prezentami i
pozostawiamy. W końcu docieramy do kolejnej osady. Wieś nazywa się
DANU. W pierwszym z napotkanych domów uzyskujemy informacje gdzie
jesteśmy i jak daleko mamy do celu. Z DANU prowadzi nas już szeroka
szutrowa droga. Mam wrażenie, że jedziemy po tarce a za sobą
pozostawiamy tumany wzburzonego białego kurzu. Ta szeroka droga to
znak, że docieramy do GLODENI. Miasteczka, które jest największym
miasteczkiem w regionie. Obraz miasteczka jest dołujący. Tutaj czas
zatrzymał na latach 70 - tych. Gołym okiem widać, że wszystko tu
niszczeje i upada. Upadły system pozostawił tu tylko biedę,
bezrobocie i brak perspektyw. Wchodzimy do sklepów, aby porównać
ceny towarów spożywczych. Ceny są niższe a już papierosy są
rewelacyjnie niskie. Na polskie kosztują 2,50. Stąd już do
polskiej wsi kawałek. Nawet tak krótki dystans pokonujemy z
problemami. Na szczęście w dotarciu pomaga nam młoda dziewczyna,
którą zabieramy ze sobą i podwozimy. Wreszcie naszym oczom ukazuje
się długo oczekiwany znak - STIRCEA
(STYRCZA).
”…Jest
to wieś nazywana ze względu na mentalność mieszkańców małą
Warszawą. Została założona w 1896 roku przez
Michała Wojewódzkiego, który zebrał 34 Polaków z Kamieńca
Podolskiego i Chocimia, którzy niedaleko Prutu planowali założyć
polską kolonię i rozpocząć gospodarowanie na własną rękę.
Zakupili wspólnie 502 dziesięciny ziemi i rozpoczęli nowe życie.
W latach trzydziestych XX w. wieś liczyła ośmiuset mieszkańców.
Przez ponad sto lat
dbano w niej o zachowanie tożsamości religijnej i narodowej. Jest
tu też Dom Polski, w którym dzieci uczą się języka polskiego,
obyczajów i tradycji.”
Jak będzie zobaczymy?
Pierwsze kroki kierujemy do Domu
Polskiego. W dotarciu do niego pomaga nam kolejna poznana młoda
dziewczyna. Spotykamy ją w centralnym punkcie wsi tzn. przy
kościele. Jako, że jest pierwszą osobą ze wsi, z jaką mamy
kontakt nie wiem, w jakim języku pytać. Moje obawy okazały się
bezpodstawne. Z małym akcentem pięknie mówi po polsku. Niesamowite
uczucie, że tyle kilometrów od domu, w dalekim dla nas kraju
trafiamy do wsi gdzie mówi się naszym języku. W Domu Polskim nie
zostajemy. Przebywa tam aktualnie grupa z polski i zajmuje wszystkie
wolne miejsca. Dom jest pełen polskich akcentów. Przeglądamy
księgę pamiątkową i jej wpisy. Ze względu na brak miejsca do
noclegu pani Ludmiła (opiekunka domu), organizuje nam spanie u
państwa Karola i Katarzyny KOTULEWICZÓW. Dom ich mieści w
centralnej części wsi. Nie trudno jest go odnaleźć, ponieważ
jest to jedyny dom we wsi gdzie na dachu jest gniazdo bocianów. Na
miejscu poznajemy córkę gospodarzy Karolinę, która od tygodnia
jest tu na wakacjach. Na co dzień mieszka i pracuje w Krakowie. Jest
doktorem nauk ekonomicznych i wykłada w Akademii Ekonomicznej w
Krakowie. Pierwsze wrażenia odczucia są dla nas szokujące. Sam
budynek jego obejście oraz warunki, w jakich mamy zamieszkać nie są
zachęcające. Wszech obecny bałagan i nieład. Na szczęście nasze
obawy ulęgają zmianie im dłużej tu przebywamy. Gościnność,
serdeczność zepchnęły te niedogodności na dalszy plan. Państwo
Kotulewicze mieszkają bardzo skromnie. Otacza nas wiele przedmiotów,
które lata świetności maja już dawno za sobą. Te starocie u nas
miałyby dużą wartość dla kolekcjonerów a tu nadal spełniają
wartość użytkową. Maszyna do szycia Singera, radio lampowe czy
też wielka maszyna do czesania wełny produkcji ZSRR byłyby
pożądanym skarbem dla zbieraczy staroci. Ale i też nie brakuje
komputera i internetu. To nasi gospodarze zawdzięczają Kasi, dla
której internet jest niezbędny podczas jej pobytu w domu, a także
jest najtańszym źródłem do kontaktów z rodzicami w czasie jej
pobytu w Polsce.
Podczas trzydniowego pobytu dużo
czasu spędziliśmy na rozmowach i słuchaniu opowiadań pana Karola
o przeszłości i teraźniejszości tego miejsca, kraju i losów jego
rodziny. Te rozmowy były jak żywa lekcja historii. Przeglądanie
„białego kruka”, jakim jest książka, pt. ”Historia Polski”
z 1904 zrobiła na nas ogromne wrażenie. Pan Karol nie ma żadnych
problemów z mówieniem po polsku. Natomiast żonie Kasi mówienie po
polsku sprawia pewne kłopoty i często używa słów rosyjskich.
Sama wieś usytuowana jest miedzy
dwiema równoległymi drogami. Droga jest szutrowa, poorana
koleinami. Wzdłuż niej rosną tradycyjnie orzechy. Na tyłach
domostw są ogrody i małe poletka. Mijamy zagony pełne kapusty,
papryki, cebuli, pomidorów, arbuzów. Ich ilość i wielkość robi
wrażenie. Czarnoziem i klimat sprzyja wegetacji roślin. Ziemia ta
jest największym bogactwem Mołdawii. Sama wieś jest
zelektryfikowana i zgazyfikowana. Wszystkie instalacje gazowe
przebiegają na zewnątrz wzdłuż płotów a rury gazowe w kolorze
żółtym tworzą swoistą pajęczynę. Jest tu też szkoła
podstawowa i kościół. Osada nie tętni życiem. Spacerując po wsi
widać opuszczone domy. Niektóre bardzo zaniedbane. Spotykamy
porzucony stary sprzęt rolniczy pamiętający czasy kołchozów.
Dominują stare Łady, Ziły. Duży wpływ na taki stan rzeczy ma
brak funduszy, bezrobocie oraz wiek ludzi, którzy tam mieszkają.
Młodzież, którą w czasie wakacji tu spotykamy po ukończeniu
szkoły podstawowej i średniej opuszcza te tereny nie widząc tu
swojej przyszłości. Wieś naturalnie wymiera. Dom Polski, który do
niedawna tętnił życiem dziś jest wystawiony na sprzedaż. A tacy
ludzie jak państwo Kotulewicze starają się za wszelką cenę
zachować tutaj polskość przekazując to młodym. Wspólnie z
gospodarzami w niedzielne przedpołudnie idziemy do kościoła. Mszę
prowadzi rumuński ksiądz katolicki. Nabożeństwo prowadzone było
w trzech językach. Kazanie po rosyjsku, czytanie po polsku i
rumuńsku. We mszy brali udział również wyznawcy prawosławia. Od
Kasi dowiadujemy się, kto jest z Polski u rodziców, dziadków na
wakacjach. Po nabożeństwie idziemy na niedzielny obiadek.
Nasze menu w czasie całego pobytu
było bardzo mączne. Pierogi, racuchy i placki ziemniaczane (robione
inaczej) to były nasze obiady. A co zostało z obiadu, to było na
wieczór lub śniadanie. Sałatka pomidorowo-cebulowo-ogórkowa z
olejem sporządzona pierwszego dnia była, codziennie dorabiana do
tego samego naczynia. Wszystko nam smakowało, ale moja wątroba
ciężko znosiła te smażone przysmaki. Najbardziej smakował nam
arbuz, który był bardzo słodki, soczysty. Do posiłku jak
przystało na wschodzie pojawił się również alkohol. Samogon
oczywiście.
STIRCEA – RUDI– BIERIEZOWKA –
SOROKA – SAHARNA – ORHEIUL VECHI
23.07.2012
Dni minęły szybko. Powoli czas
ruszać dalej. Opuszczamy to miejsce. W dniu wyjazdu wstaję przed 6
rano. By samochodem gospodarza pojechać do pasterzy. Mamy im zawieść
żywność i odebrać świeży ser (bunca). Tak się złożyło, że
nasi gospodarze rozpoczęli tygodniowy dyżur na dowożenie jedzenia
dla owczarzy. Wszystkie kozy, owce ze wsi są pod opiekę zawodowego
pasterza. Przez cały sezon opiekuje się i wypasa ich stada oraz
jednocześnie wyrabia ser. Warunki, w jakich mieszkają pasterze mnie
zszokowały. W szałasach bez prądu i wody. Po drodze do zagrody
mijamy zaniedbane, na w pół zdziczałe sady. Zabieramy ser i
wracamy. W drodze powrotnej odwiedzamy mjr rez. Armii ZSRR, który
odbiera zamówiony ser. Chwila rozmowy żołnierza z żołnierzem i
powrót do domu. Śniadanie, wymiana adresów, pożegnanie z
gospodarzami i w drogę. Kierujemy się na północ. Drogą nr
R7 dojeżdżamy do drogi nr R8 (północ-południe) biegnącą wzdłuż
Dniestru. Nie skręcamy do SOROKI, lecz kierujemy się w lewo na
OTACI. Zanim tam dotrzemy jedziemy do miejsca, które poleciła nam
Kasia. Monastyr w żeński w RUDI.
Po raz kolejny samochód przechodzi test jazdy terenowej. Na wejściu
do klasztoru Gosia została zaopatrzona przez siostrę w chustkę i
spódnicę. Miejsce naprawdę przecudne, całkowicie odcięte od
reszty świata. Wszędzie panowała błoga cisza. Słyszeliśmy tylko
jakieś prawosławne śpiewy a czas w naszej wyprawie jakby po raz
kolejny się zatrzymał. Siostry miały tu wszystko, co było im
potrzebne do życia: sad, szklarnie z owocami i warzywami, kury,
kaczki i inne zwierzęta, studnię i co najważniejsze - cerkiew.
Opuszczamy zaciszny klasztor w PUTNA
i jedziemy do wsi BIERIEZOWKA.
Miejsca pochówku hetmana Żółkiewskiego. Znalezienie mogiły nie
jest łatwe. Zjeżdżamy z głównej drogi i przez ciągnące się
kilometrami sady dojeżdżamy, wydaje się nam, na koniec świata.
Szukamy wsi, która kiedyś nosiła nazwę Laszki, co oznaczało, że
mieszkali tutaj Polacy, czyli Lachy. Polacy znikneli, a wraz z nim
nazwa wsi. Jedziemy drogą, której prawie nie ma. Wyboista, dziurawa
a my pełni obaw o nasz samochód. Mijamy upadającą wieś i nagle
wśród sadów jabłkowych, w polu wyrasta kolumna. Napis informuje
nas, że w tym miejscu po przegranej bitwie pod Cecorą zmarł hetman
Żółkiewski. Robimy pamiątkowe zdjęcia pomnika odbudowanego z
ruiny i poświęconego przez prymasa kard. Józefa Glempa 10
października 2003 r. Dociera do nas, że za sprawą hetmana
Żółkiewskiego na końcu świata, w szczerym polu odbyła się
wielka uroczystość. Myślimy też o zmienności fortuny, która
sprawiła, że w miejscu tak odległym od Polski zmarł jeden z
naszych najlepszych dowódców i tylko nieliczni wariaci docierają
tutaj, żeby odwiedzić to miejsce. Powracamy na główną
drogę R8. Od tego momentu na długo obieramy kierunek południowy.
Pierwszym miejscem, w którym chcemy się zatrzymać jest SOROKA.
Przy wjeździe do Soroki jest stacja benzynowa. Przy niej odbijamy w
lewo i zjeżdżamy w dół, wjeżdżając na główną ulicę miasta,
która doprowadza nas do samej twierdzy, której mury z daleka są
widoczne. Bastion ten strzegł niegdyś multańskiego brzegu
Dniestru. Parkujemy pod twierdzą i cofamy się do centrum, aby coś
zjeść. Chcemy posmakować mołdawskiej kuchni. Przechodzimy wzdłuż
galerii sklepów, wśród których jest kantor wymiany walut,
bankomat, przy którym z trudnościami wypłacamy trochę lei.
Znajdujemy tanią pizzerię, która oferuje nam oprócz pizzy kilka
rodzajów mołdawskich specjałów i napitków. Najedzeni wracamy do
warowni. Jej mury z pewnością warto zobaczyć, chociażby tylko,
dlatego, że są to jedyne takie umocnienia w Mołdawii. Ostateczny
kształt nadali mu Polacy w czasach Jana III Sobieskiego, którzy
gospodarzyli w niej w ostatniej dekadzie XVII w. Oni też to wykopali
znajdującą się na dziedzińcu studnię. Z murów twierdzy można
zapewne zobaczyć całe miasto i podziwiać panoramę dniestrowej
doliny. Zapewne, bo niestety niebyło nam dane tam wejść. Był
poniedziałek obiekt tego dnia zamknięty. Pozostało nam tylko
obejrzenie fortecy z zewnątrz. A jedyną możliwością zobaczenia
budowli była wcześniejsza rezerwacja i umówienie się z
przewodnikiem. Małgosia ucinała sobie długą rozmowę z paniami
które przy piwie na ławeczce spędzają wolny czas. Jedna była
Mołdawianką druga Rosjanką. Ja w tym czasie rozmawiam grupą
polsko-niemiecką, która godzinę temu zwiedzała twierdzę.
Dowiedziałem się od nich, że byli umówieni z przewodnikiem i
przyjechali w tym samym czasie, co my. Pech, po prostu pech, ale
życie toczy się dalej. Więc nie pozostaje nam nic innego jak
podziwianie dniestrowej doliny oraz ukraińskiego nadbrzeża
dokonujemy z poziomu rzeki. Miłośnicy "Trylogii" muszą
mieć też świadomość, że trakt widoczny po drugiej stronie
Dniestru, to ten sam, którym jechali Wołodyjowski z Zagłobą i
Rzędzianem, żeby odbić z rąk Horpyny Helenę Kurcewiczównę. Na
tej drodze Azja Tuhaj-bejowicz usiłował porwać Basię,
Wołodyjowską, ale dzielny Hajduczek zachował się rezolutnie i po
wybiciu oka napastnikowi i zwaleniu go na ziemię, uciekł w stronę
Chreptiowa. My nie uciekamy w tym kierunku, lecz kierujemy się do
SAHARNY
gdzie jest oczywiście kolejny zabytkowy klasztor. Klasztor
w SAHARNIE powstał w 1777 roku na miejscu pustelni, która istniała
tam w XVI-XVII wieku. Legenda mówi, że klasztor został zbudowany
blisko skały, bo jeden z mnichów zobaczył tam rozpromieniony obraz
Błogosławionej Dziewicy i odkrył odbicie małej nagiej stopy,
którą uznał za znak. Klasztor posiada także relikwie św.Makarego.
W czasach sowieckich klasztor i otaczający go las były terenem
wojskowym. Aż do 1991 roku, kiedy to wróciły do kościoła. Liczne
strumienie tworzą podobno 22 kaskady. Docieramy tu w naszym stylu
czuli po off-roudowej jeździe. Z mapy wynikało, że jest to
najkrótsza droga. Najkrótsza to nie znaczy ze najlepsza. Ku mojej
rozpatrzy potwierdza się powiedzonko Gosi, że kto chodzi na skróty
to na kolacje nie zdąży. Scenariusz się powtarza. Zamiast jechać
wygodnie drogą asfaltową my jedziemy drogą szutrową, czasami
kamienną, oddalając się od cywilizacji, jakby cofając się w
czasie. Swoją obecnością wzbudzamy nie lada sensację w sennym
życiu naddniestrzańskich wiosek. Docieramy do wsi – kołchozów
oddalonych od głównych dróg, które swoje lata świetności mają
już za sobą. O tym, że były to kołchozy świadczą pozostałe
pomniki przy wjeździe do każdej z wiosek postawione ku chwale
ziemi-matki Rosji.
Droga powrotna odbyła się już w
normalnych warunkach po asfalcie. Dzień miał się ku końcowi a
czas był rozejrzeć się za noclegiem. Czas zaczynał nas gonić,
chciałem jeszcze tego dnia dojechać do ORHEIUL
VECHI. Mołdawia
pozbawiona jest okazałych zabytków. Ziemia ta była terenem
ciągłych wojen, zmieniających się zwierzchnictw i trudno tu o
zabytki. Mołdawianie chwalą się swoim jednym królem Stefanem,
któremu stawiają pomniki. Dlatego nie darowałbym sobie żebym nie
zobaczył pośród malowniczej przyrody jak w naturalnych pieczarach
żyją, żyli mnisi pustelnicy. Do celu dojechaliśmy o zmroku, więc
nie było szans odnalezienia czegokolwiek a już tym bardziej na
zwiedzanie. W tym momencie głównym celem było poszukanie
bezpiecznego miejsca do noclegu. Nie było to łatwe biorąc pod
uwagę zapadającą noc i nieznany teren. W końcu wybór pada na
miejsce „pod mostem”. Dokładnie obok mostu na skraju wsi, której
nazwy nie pamiętamy. Najważniejsze, że była tam studnia a miejsce
nie było widoczne z drogi. Tego wieczoru była pełnia księżyca a
niebo gwieździste. Ze wszystkich stron byliśmy otoczeni pionowymi
skałami. W nocnej ciszy docierało do nas tylko szczekanie psów.
Korzystamy z dobrodziejstwa, jakim jest studnia. Niestety wciąganie
wiadra z wodą wydawało przeraźliwe dźwięki. Mamy wrażenie, że
cała wieś nas słyszy. Adrenalina rośnie, bo kąpiel jest na tzw.
Adama. Wykąpani siadamy do kolacji przy „zniczu” a potem
zmęczeni, ale pełni wrażeń idziemy spać pod gwieździstym niebem
ORHEIUL VECHI- KISZYNIÓW-OTACI
24.07.2012
Ze snu budzą nas krowy pędzone do
rzeki. Przechodzą wraz z pasterzem tuż obok nas. Swoją obecnością
wzbudzamy zakłopotanie u pana jak i u krów. Dopiero światło
dzienne ukazuje nam piękno tego miejsca. Odkrywamy, że w naszym
sąsiedztwie jest opuszczona chata. Domek jest bardzo mały, składa
się z jednej izby. Jest bardzo skromnie umeblowany, stół i szafa.
Pomalowany jest na niebiesko. Dostrzegamy coś, co jest zapieckiem z
legowiskiem. Do chaty dobudowana jest mini obora. Głównym jej
budulcem jest glina i trzcina. Nasza studnia należy do tego
obejścia. Całość tworzy coś, czego, na co dzień nie znamy i nie
spotykamy.
Po śniadaniu ruszam z bliska
zobaczyć otaczające nas skały. W górę prowadzi mnie ścieżka.
Podążam do widocznych jaskiń, które z dołu są tylko czarnymi
dziurami w jasnych wapiennych skałach. Samo wejście na górę nie
zajmuje mi wiele czasu. Z góry rozpościera się wspaniały widok na
cała dolinę. Walory krajobrazowe widziane z góry malowniczej
doliny rzeki Rautu meandrującej w tych okolicach przerosło moje
oczekiwania. Po przeciwległej stronie doliny jest miejsce, które
jest naszym celem. Okazuje się, że jaskinie, które widoczne są
dołu wykonane zostały współcześnie. Wapień wycinany jest ze
skał w postaci wielkich bloków. Później cięty jest na mniejsze
bloczki i służy jako materiał budowlany. Od tego momentu zwracam
uwagę, z czego zbudowane są domostwa. Właśnie z tych materiałów.
Nie wiem czy w dalszym ciągu wydobywają tam wapień, ale na pewno
służy jako miejsce schadzek lokalnej młodzieży i zakochanych.
Świadczą o tym widoczne napisy w formie graffiti jak i wyryte w
skałach opisy o dozgonnej miłości. Opuszczamy to miejsce, które
chyba najbardziej utkwi nam w pamięci. Kierujemy się na drugą
stronę doliny do wsi Butuceni. Wieś znajduje się tuż obok
górującego na nią klasztoru i grot pustelników. Groty wykute są
w skale. Aby tam dotrzeć trzeba się nieco po wspinać. We wsi
zostawiamy samochód i spacerkiem idziemy do góry. Marsz był bardzo
przyjemny, ponieważ pogoda „dopisywała” (upał). Po drodze
mogliśmy podziwiać folklorystyczne klimaty, furmanki, stare
zdezelowane auta. Na samej górze zastajemy budowany współcześnie
monastyr. Stąd rozpościera się widok na dolinę. Taki sam, jaki
widziałem dwie godziny wcześniej, lecz po drugiej stronie. W końcu
trafiamy do grot. Droga do nich prowadzi przez potężne kute
metalowe drzwi. Wielka kołatka przyciąga uwagę. Po otwarciu od
razu czujemy bijący z dołu chłód. Schodami wykutymi ręcznie
schodzimy w dół. Czuć zapach parafiny. Wszędzie panuje półmrok.
Na samym dole wstępujemy do sali pełnej świec, ikon i krucyfiksów.
Sufit jest okopcony przez migoczące od wieków płomienie a panujący
półmrok tworzy niesamowity klimat. W rogu dostrzegamy siedzącego
mnicha. Odziany jest w czarny habit, na nogach ma skórzane
zniszczone sandały a jego z siwa broda dodaje mu powagi. Podczas
naszego pobytu ani razu nie podnosi wzroku z nad świętych obrazków,
które namiętnie i skrupulatnie układał w pudełku. Z lewej strony
jest jeszcze jedne pomieszczenie. Wchodzimy do jego środka. Wnętrze
to od wieków służyło jako komnaty sypialne dla mnichów. Z
głównej sali wychodzimy na taras - skalną półkę, bez
jakichkolwiek zabezpieczeń. Z tego miejsca rozpościera się widok
dolinę i płynąca w dole rzekę. Pod nami przepaść a na jej dnie
rzeka. Rybacy rozpościerają swoje sieci. Na wyłożonych dywanikach
można tu sobie w ciszy, zadumie posiedzieć i podumać nad życiem.
Wracamy do wsi. Odwiedzamy jeszcze
lokalny sklepik gdzie pełni obaw kupujemy i konsumujemy rozmiękczone
lody. Ruszamy w drogę do odległego o 60 km KISZYNIOWA.
Po raz ostatni stajemy po drugiej stronie doliny, aby ogarnąć
wzrokiem skalną ścianę. Trzeba się dobrze przyjrzeć, aby
dostrzec w nich małe okienka i taras klasztoru mnichów.
Dotychczas droga R 8 była przyzwoita
niestety, ale i to się skończyło. Remonty, przebudowy niemal do
samej stolicy Kiszyniów, który swój wygląd zawdzięcza rosyjskim
architektom wojskowym. Nasz pobyt w mieście nie był planowany na
długo. Spędziliśmy tutaj około czterech godzin. Głównie w
centrum, które jest podzielone na regularne kwartały ulic po obu
stronach głównego bulwaru Stefana Wielkiego. Idziemy tą
reprezentacyjną ulicą miasta. Oglądamy wielgachne pionowe bryły
rządowych budynków i Pałacu Prezydenckiego. Po drugiej stronie
ulicy wzdłuż defiladowej „płaszczadki” rozciąga się siedziba
rządu Republiki Moldova, a dalej otwierający swe przytłaczające
skrzydła Parlament tejże Republiki. Obok jest siedziba ambasady
rosyjskiej dobitnie wskazująca, że w ramionach, jakiego
niedźwiedzia będzie Mołdawii najlepiej. Fascynujący jest
Kiszyniów na poziomie ulicy. Zaglądamy do sklepów. Oszałamiająca
jest pstrokacizna ostentacyjnego bogactwa – salony najlepszych
światowych firm, Lexusy i najnowsze Chryslery, dziewczyny
odstrzelone, że daj Panie Boże zdrowie – i ukrytej biedy –
babowinki handlujące przywiędłą zieleniną, żebracy. W trakcie
wędrówki docieramy na bazar staroci. Staroci z czasów ZSRR. Tło
muzyczne tworzą kalinki i dziesiątki innych nostalgicznych,
marszowych i dziarskich melodii krasnoarmiejnych. Nigdzie w swoim
życiu nie widziałem tylu kantorów, ani kasyn – ich ilości
wynika chyba z tego, że obracają brudną walutą. Ludzki kocioł,
mieszanina wszystkiego ze wszystkim, w której wyróżniają się
mundurowi..
Naprzeciw gmachu rządu wznosi się
neoklasycystyczny łuk triumfalny a zanim rozpościera się park
miejski i cerkiew. W cieniu wszechobecnych kasztanów szukamy
odrobinę chłodu. Powoli kończymy pobyt w stolicy. Wsiadamy do
samochodu (to niesamowite, parkujesz przy głównym prospekcie, jest
miejsce, nie ma parkomatów) i odjeżdżamy.
Robi się późno. Mamy do pokonania
odcinek do MILETICI.
To miejsce odwiedzimy dzień później. Na tą chwile najważniejsze
jest znaleźć miejsce na nocleg. Po analizie mapy wybór pada po
sąsiedzku na CELESTI. Wybór nie jest przypadkowy. Z mapy wynika, że
jest tam jeziorko. W rzeczywistości okazuje się, że jest to
jedynie sztuczny zalew, zbiornik wodny. Ale jest za to ośrodek
wypoczynkowy. Na terenie, którego znajdujemy miejsce do noclegu.
Jest prąd, internet, prysznice i czas na wypoczynek. O kąpieli w
jeziorze nie ma mowy, bo akwen jest brudny. Więc nic innego nie
pozostaje jak prysznic w hydrancie. Na kolację pieczona papryka z
lokalnym białym owczym serem.
OTACI-MILETICI- KOMRAT
25.07.2012
Jadąc przez cała Mołdawię z
północy na południe nietrudno nie zauważyć, że kilometry
ciągnących się wzdłuż dróg sadów to nieograniczone możliwość
produkcji wina. Od dawna Mołdawia winem stoi. Świadczą o tym
największe na świecie piwnice win; Cricova i Milesti Mici. Obie
wytwórnie założone są w piwnicach, skąd wydobywany był wapień
na budowę domów. Dziś są wielkimi podziemnymi miastami wina,
największymi na świecie. Milesti z długością dostępnych
korytarzy (120 km) wpisane jest do księgi rekordów Guinessa.
Cricova z 200 km korytarzy pretenduje dopiero do tego. Użytkowanych
jest na razie łącznie 50 km.
Rano zaglądamy do Milesti Mici. Z
zewnątrz aż trudno uwierzyć, że za wielkimi drzwiami są magazyny
win. Po wejściu na teren wzrok przykuwają dwie zwieńczone
baryłkami wina fontanny: jedna tryska białym, druga czerwonym
(niestety, jak się okazuje to odpowiednio barwiona woda), które z
baryłek, dzbanów i butelek spływa do gigantycznych kielichów.
Rzut oka i wystarczy stwierdzić, że w tym miejscu rządzi Bachus.
Zwiedzanie w zależności od wyboru trasy odbywa wewnątrz
samochodem. Przewodnicy twierdzą, że wkrótce po piwnicach będą
poruszać się jedynie pojazdy elektryczne i nie wolno będzie
wjeżdżać samochodom. My nie korzystamy z tego i po obejrzeniu
firmowego sklepu opuszczamy winnicę
Kierujemy się dalej na południe.
Droga się bardzo poprawiła. Jest szeroka i bezpieczna. Mamy dziś
do pokonania duży dystans. Generalnie tego dnia chcemy opuścić
gościnną Mołdawię i wjechać od południa do Rumunii. Delta
Dunaju jest naszym celem. Krajobraz się zmienia. Po przejechaniu
tego odcinka muszę zweryfikować opinię, że już mnie nic w tym
kraju nie jest w stanie zaskoczyć. Południe kraju, włączone w XVI
w. do Turcji ma swój własny, niepowtarzalny charakter. Nie ma tu,
co prawda, takich cudów natury, jak dolina Dniestru, ani też
imponujących miast, jak Kiszyniów. Przede wszystkim dominuje
poczucie, że już zupełnie zboczyliśmy z uczęszczanych szlaków i
znaleźliśmy się na opłotkach kontynentu. Południe to jeszcze
biedniejsza i najbardziej zacofana część kraju bardziej niż ta
widziana na północy. Turyści właściwie tu nie docierają i nie
spotkałem obcych rejestracji. Na porządku dziennym jest tu widok
furmanek a także można spotkać niezwykle popularne w ZSRR,
pełniące funkcję pojazdu rodzinnego, motocykle z przyczepą. Im
dalej na południe krajobraz się wypłaszcza, choć rozległe i
rozciągnięte w południkowym kierunku wzgórza bynajmniej nie
znikają. Znika natomiast charakterystyczny dla centrum kraju –
las. Ustępuje on miejsca sięgającym po horyzont winnicom,
rozległym pastwiskom i polom uprawnym, a także przydomowym sadom.
Wsie nawleczone są jak paciorki wzdłuż rozległych dolin Mołdawii.
Czas w podróży mija nam szybko. W czasie pobytu w Styrczy po raz
pierwszy dowiedziałem się od Kasi o istnieniu Autonomicznego
Regionu Gagauzji. O fakcie
wjazdu do tego regionu informują nas przy drodze wielkie napisy Kim
są mieszkańcy – Gagauzi. – Jest ”….to
nieliczna grupa ludności turkojęzycznej – pielęgnująca własną
niepowtarzalną kulturę, własne obyczaje i ciekawą historię.
W stolicy regionu – 35-tysięcznym
Komracie
mieszka spora polska mniejszość. Mamy od Kasi numer telefonu do
polki, która tu mieszka. Była taka opcja, aby tu przenocować Samo
miasto nieciekawe. Stajemy jedynie na większe zakupy. Chcemy zrobić
zapasy żywności. Między innymi kupić wino i papierosy w cenie
paliwa. W Rumunii jest dużo drożej, więc jest to jedyna okazja.
Obiadek w lokalnej knajpce był rewelacyjny pod każdym względem.
Niska cena, lokal z innej epoki, obsługa przemiła i atmosfera iście
domowa. Aż żal wyjeżdżać, bo pewnie już nigdy tu nie wrócimy.
Ostatnią czynnością, jaką robimy przed przekroczeniem granicy
jest zatankowanie samochodu. Paliwo jest tu w cenie 2.50 za litr
.Niestety cena paliwa nie idzie w parze z jej jakością. O czym
przekonałem w trakcie całego pobytu w tym kraju. Granicę
przekraczamy w CAHUL. Kłopotów z pokonaniem granicy nie było. Choć
byłoby się, do czego doczepić. Nasze zapasy papierosów
przekraczały dozwolone normy. Jednak panowie celnicy z jednej i
drugiej strony bardziej udają niż sprawdzają. Wjeżdżamy ponownie
do RUMUNII.
Link do zdj MOŁDAWIA:
RUMUNIA część 2
Region
GALUDŻA- GALATI-Delta Dunaju
Obieramy kierunek GALATI.
Po przekroczeniu promem
Dunaju kończymy podróż na ten dzień. Galati jest miastem
portowym. Duża portowa aglomeracja. Odnajdujemy przeprawę portową
i nie bez kłopotów dostajemy się na prom. Kłopoty spowodowane
były moim zmęczeniem i źle zrozumianą informacją na temat ceny
biletu na prom. W końcu wszystko się wyjaśniło. Wjeżdżamy na
prom. Samochody ciężarowe, osobowe a wśród nich my i inny polski
samochód. Małżeństwo z Warszawy, które jedzie z Krymu w kierunku
Bułgarii. Jak zawsze w takich sytuacjach wymieniamy się
informacjami i doświadczeniami. Po zjechaniu z promu jeszcze jakiś
czas jadą za nami. My zwalniamy, bo szukamy miejsca, które na
dzisiejszy wieczór będzie naszym kolejnym noclegiem na łonie
natury. Tym razem będzie to twierdza z okresu imperium rzymskiego.
Po lewej stronie naszej drogi
towarzyszy nam rozlewisko delty Dunaju. Słońce chyli ku zachodowi
widoczność idealna. W końcu po 20 kilometrach w blasku
zachodzącego słońca ukazuje się nam DIGONETIA.
Dinogetia była
starożytną osadą, a
później Romańską twierdzą. Znajduje się po prawej (południowej)
stronie Dunaju, w pobliżu miejsca, gdzie łączy się z rzeką
Siret. Dziś zastajemy tu ruiny i częściowe zrekonstruowane
umocnienia. Teren jest cały ogrodzony. Nad rozpadająca się furtką
wisi napis informujący, że teren jest pod opieką Instytutu
Archeologii Rumuńskiej Akademii. Kamienna ścieżka doprowadza nas
do opustoszałego domku. Dom sprawia wrażenie, że jest opuszczony.
Stara kłódka wisząca na drzwiach potwierdza nasze przepuszczenia.
Wokół nas dostrzegamy przyrządy codziennego użytku. Więc jednak
ktoś tu bywa.? Zapewne bywają tu studenci, którzy prowadzą tu
prace archeologiczne. Wchodzimy, więc dalej i pełni obaw zwiedzamy
obiekt. Jak zawsze w takich miejscach od razu pojawia się piesek,
który towarzyszy nam do rana.
Spacerujemy po murach twierdzy. Z
najwyższego jej miejsca rozpościera się przepiękna panorama na
deltę Dunaju. Oczami wyobraźni widzę jak niegdyś tu było. Dziś
ruiny. Postanawiamy, że dzisiejszą noc spędzimy tutaj i w tym
miejscu. Szkoda tylko, że nie można wjechać tu samochodem. Na
pewno bym to uczynił, bo przy domku jest studnia i stół. Ale
trudno, więc oddalam się pieszo w poszukiwaniu miejsca do noclegu.
Warunek musi być jeden - studnia. Na szczęście w tym kraju
znalezienie studni nie jest trudnym zadaniem. Noc spędzamy w
towarzystwie pieska, pasącego się obok konia i w sąsiedztwie ruin
rzymskiej twierdzy. Wszystko było by ok. gdyby nie jeden fakt. Delta
Dunaju - piękne miejsce dla nas ludzi, ale i raj dla komarów. Więc
po zjedzeniu kolacji w iście ekspresowym tempie znaleźliśmy się w
samochodzie - sypialni szukając schronienia przed wszechobecnymi
komarami. Do walki z nimi użyliśmy wszelkich dostępnych środków,
aby choć trochę wyrównać szanse. Na szczęście noc minęła
spokojnie.
DIGONETIA-TULCEA-HISTRIA-OLIMP
Czwartek 26.07.2012
Wstajemy wczesnym rankiem a właściwie
świtem. Słońce wschodzące nad deltą zwiastuje kolejny gorący
dzień. Kąpiel w studni chłodzi i jednocześnie łagodzi obolałe
ciało po nocnej walce z komarami. Szybkie śniadanie na łonie
natury i opuszczamy to mimo wszystko przyjazne miejsce. Kierujemy się
dalej na południe. Spod ruin obieramy kierunek Morze Czarne.
Kolejnym miastem na naszej mapie
podróży jest TULCEA. Po drodze mijamy kolejne wioski, teren jest
wyżynny, pełen sadów, pięknych pól słonecznikowych. Zauważam,
że po zbożach nie ma tu już śladu. Coraz widać zbiorniki wodne,
rozlewiska, kanały i małe rzeczki.
Docieramy do Tulcza (rum. Tulcea).
Według przewodników miasto to jest najlepszą bazą wypadową dla
wyprawy do delty Dunaju. My się tam nie wybieramy, bo nie jesteśmy
gotowi na stoczenie kolejnej wojny z komarami. W samym mieście czuć
wyraźnie orientalną atmosferę. Miasto zostało założone 2600 lat
temu przez Greków. Za panowania rzymskiego nosiło nazwę Aegyssus.
Od XIII do XIV w. Tulcza pozostawała w rękach genueńskich kupców.
Począwszy od 1416 r. znalazła się pod panowaniem otomańskim. Pod
nazwą Tulcza miejscowość pojawia się dopiero w 1694 r. Pozostając
pod turecką okupacją przez ponad 400 lat, do ok. 1860 r. była
stolicą sandżaku. Zwiedzamy ruiny starej twierdzy znajdującej się
w parku Pomnika Niepodległości, obok jest muzeum archeologiczne.
Sam pomnik Niepodległości jest wart wędrówki na wzgórze. Został
postawiony ku czci bohaterów wojennych z lat 1877-78. Przy Str.
Independeniei jest meczet Azizie został zbudowany w 1863 r. Warto
poświęcić chwilę również cerkwi greckiej (Str. Gheorghe Doja) i
cerkwi katedralnej św. Mikołaja (Str.Progresului). My jednak
jedziemy dalej. Droga jest szeroka i bezpieczna, czasami trafiamy na
roboty drogowe. Teren płaski, dookoła fermy wiatrakowe i
rozlewiska. Po drodze coraz odbijamy w bok. Nie zawsze udaje się nam
zobaczyć coś ciekawego. Czasami warto zboczyć z głównej drogi po
to żeby zobaczyć prozę codziennego życia lokalnej społeczności.
Kierujemy
się wzdłuż wybrzeża na południe. Docieramy do Enisali, gdzie ze
wzgórza z ruinami bizantyjskiej twierdzy Heraclea, rozciąga
się przepiękny widok na jezioro przybrzeżne Razim. Będąc w tej
okolicy, warto udać się do zamieszkanej przez lipowian
(starowierców) wsi Jurilovca. Następnym punktem trasy jest Histria.
Znajdują się tu w pozostałości osady greckiej, istniejącej
prawdopodobnie od VII w. p.n.e. do ok. 640 r. n.e. Uwagę zwraca
zwłaszcza Wielka Brama i Wielka Wieża (służąca jako
więzienie dla jeńców wojennych), ponadto ruiny łaźni i dwóch
bazylik. I tu uwaga nie kupisz biletu bez gotówki. Czego
doświadczyliśmy na własnej skórze. Wówczas moja złość
osiągnęła apogeum. Kolejne kilometry wybrzeża to prawdziwy
raj dla miłośników plażowania. Ciepłe morze, szerokie
piaszczyste plaże, a ulokowane tuż przy morzu centra rozrywki
zachęcają zarówno do biernego jak i aktywnego wypoczynku. My po
minięciu Konstancji docieramy do OLIMP by w Popas – Zodiak na polu
campingowym założyć czterodniowa bazę
http://www.campingzodiac.ro/.
Wcześniej odwiedzaliśmy inne auto-campy, lecz ten nam najbardziej
przypadł do gustu. Od tej chwile przez cztery dni zero jazdy
samochodem. CAMPING
ZODIAK
26-28.07.2012r Leniuchowanie……………. Podczas
pobytu na tym wzorcowym pod każdym względem campingu spotykamy
Polaków. Spotkanie naszych rodaków w tym rejonie nie jest może nic
specjalnym, ale to spotkanie było szczególne. Po trzech latach, w
zupełnie przypadkowych okolicznościach spotykamy małżeństwo, z
którym po raz pierwszy spotkaliśmy się na Węgrzech w drodze do
Albanii. W całej tej historii na uwagę zasługuje fakt, jakim
podróżują samochodem. Mianowicie wędrują już od lat polskim
samochodem terenowym HOKER. Tym razem już porobiłem zdjęcia
samochodu i porozmawialiśmy sobie na temat historii tego samochodu a
także o ich podróżach. Tak jak i my oni, co roku wędrują po
Bałkanach. Ich głównym celem są góry, ale czasami wpadają nad
morze. W swojej dalszej podróży kierują się do Bułgarii i do
Albanii. Samo morze Czarne nie zrobiło na mnie wielkiego
wrażenia. Wcale nie było takie ciepłe i czyste. Mnie osobiście
brakowało skał, lazurowego koloru morza z nad Adriatyku. Co do pola
namiotowego. Największym minusem było mnóstwo ludzi. Po za tym
było tam wszystko. Socjal na wysokim poziomie, WIFI, basen z którego
korzystałem natomiast nie korzystałem z kąpieli morskich.
Link do zdj.DELTA DUNAJU - GALLUDŻA
Link do zdj.DELTA DUNAJU - GALLUDŻA
NEPTUM
- BUKARESZT-
TANCABESTI
29.07.2012r
Wczesnym rankiem
opuszczamy wybrzeże morza Czarnego. Niedziela będzie dobrym dniem,
aby jechać w kierunku do BUKARESZTU. Praktycznie od tego momentu
będziemy jechać cały czas na północ a odległość do domu
będzie się zmniejszać z dnia na dzień. Lecz za nim to nastąpi
przed nami jeszcze wiele kilometrów a wraz z nimi i atrakcji.
Odcinek ten pokonujemy piękną autostradą. Miejscami trwają prace
remontowe lub wykończeniowe. Do celu dotarliśmy w samo południe.
Upał nie miłosierny termometr samochodowy wskazywał 43 stopni w
słońcu. Miasto jest zupełnie wymarłe jakby wszystkich wysiedlili.
Jest niedzielne południe, więc przy takim upaIe normalni ludzie
siedzą w domach lub są nad wodą. Szczerze mówiąc na to liczyłem.
Mamy miasto dla siebie. Mogę swobodnie się po nim poruszać pieszo
i samochodem. Coś za coś. Jako że trudno jest w jedno popołudnie
zwiedzić miasto, więc podstawie dostępnej nam mapy nakreślamy
naszą marszrutę ulicami Bukaresztu. Głównie kierujemy się w
rejon starego miasta a na koniec zostawiamy sobie główny plac i
parlament. Parkujemy w dowolnym wybranym miejscu, co pewnie w
powszedni dzień byłoby niemożliwe. Na początek idziemy coś
zjeść. Fast-food okazał się niestety złym wyborem, ale
trudno. Nasyceni ruszamy w miasto. Zwiedzanie Bukaresztu zaczynamy
na jednym z głównych placów miasta - Piaţa Revoluţiei. Wrażenie
robi okazałe Rumuńskie Ateneum (Panteon), które zachwyca nie tylko
od zewnątrz, ale i przepięknym wnętrzem (ikonami, dekoracją).
Mijamy niedaleko Pałac Królewski i Narodowe Muzeum Sztuki, które
posiada najbardziej wartościowe zbiory sztuki w całej Rumunii (w
tym dzieła Rubensa, Moneta, Sisleya i Renoira). Nasz spacer w
doskwierającym coraz bardziej upale kontynuujemy ulicą
Calea-Victoriei, wzdłuż której usytuowanych jest kilka
reprezentacyjnych obiektów miasta, m.in. secesyjny budynek CEC-u
(siedziba rumuńskiego banku). Skręcamy w Strada Stavropoleos
(prostopadłą do Calea Victoriei) odnajdujemy piękną świątynię
prawosławną - cerkiew Stavro-poleos. Pobliskie uliczki (Str.
Lipscani, Str. Gambroveni czy Str. Covaci), na co dzień są pełne
turystów i należą do najładniejszych w mieście. Kierując się
na południe, dotarliśmy do położonego przy najstarszej ulicy
Bukaresztu - Strada Franceză, Starego Dworu. Są to ruiny dawnej
siedziby książąt Wołoszczyzny, rozbudowanej w czasie rządów
Włada Palownika (Drakula). Naszą prawie cztero godzinną wędrówkę
ulicami Bukaresztu kończymy wizytą w klimatyzowanej kawiarni. Oj,
żal było wychodzić. Umordowani docieramy do samochodu. Po
przekroczeniu rzeki, (której bieg zmienił Nicolae Ceauşescu
dyktator Rumunii od 1967 do 1989 roku. i który został obalony i
stracony w wyniku rewolucji) docieramy do Domu Ludu (Casa Popurului),
obecnie siedziby Parlamentu (największego po amerykańskim
Pentagonie gmachu na świecie - okrążenie go to, co najmniej
2-kilometrowy spacer). Powoli żegnamy się ze stolicą Rumunii.
Krążymy samochodem jeszcze po mieście podziwiając centrum miasta.
Dochodzi godzina 18 i jak zawsze pod koniec dnia czas pomyśleć o
noclegu. Według informacji z pozyskanych przewodnika jest tu tylko
jeden camping przy drodze nr 1 w kierunku na Ploesti i Brasov.
Jedziemy do niego. Umiejscowienie jest ciekawe , socjal również,
lecz cena iście jak na stolicę przystało, czyli wysoka.
Postanawiamy jechać dalej mając nadzieję, że znajdziemy
odpowiednie miejsce. Po drodze mijmymy dwa jeziorka. Idealne miejsca
do nocowania. Pierwsze jeziorko sobie odpuszczamy, lecz przy drugim w
TANCABESTI
zjeżdżamy z głównej drogi kierując się na jego zachodni
kraniec. Docieramy do bramy z napisem „Two lake two brothers”, po
drodze dostrzegamy napisy „Area private” . Nie ma, więc innego
wyjścia jak zdobyć informacje u źródła a najlepiej właściciela.
Odszukuję kogoś, kto może wyrazi zgodę na nasz pobyt. Pan, który
okazje się być tu zarządcą po krótkiej rozmowie i konsultacji z
właścicielem zezwala nam na pozostanie. Gość przyjmuje mnie w
swoim biurze. Wszędzie dostrzegam dyplomy, puchary i mnóstwo innych
rzeczy. To, co je łączy to ryby i wędkarstwo. Okazuje się, że są
to jeziora do sportowego wędkowania ryb. Tu odbywają się zawody
wędkarskie, jest i restauracja. Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni
ze znalezionego miejsca, a najważniejsze jest to, że mamy prąd,
spokojne i bezpieczne miejsce. Stajemy na wąskim pasie łączącym
dwa jeziorka. Wystawiamy, więc grilla i szykujemy się do kolacji a
także „odpalamy” laptopa. Tu okazuje się, że mamy od losu
dodatkowego bonusa tzn. internet. Dzięki temu prawie cały wieczór
rozmawiamy z moim bratem. Jedyną obawą tego wieczoru był fakt czy
będą komary czy nie. Na szczęście komarów nie było.
Link do zdj. BUKARESZT i TANCABESTI
Region TRANSYLWANIA-WOŁOSZCZYZNA
TANCABESTI – SYNAIA - BRASOV –
ROSTOV – BRAN
30.07.2012
Noc
spokojna. Rano okazało się, że zginął mi gumowy klapek, który
pozostawiłem przy samochodzie. Jak zawsze każdego wieczoru
towarzyszył nam pies. Pewnie on na pamiątkę wyniósł sobie mojego
klapka będąc wcześniej zwabiony zapachami pieczonego mięsa na
grillu. Rano szybciutko opuszczamy „Two lake ,two brothers”.
Przed nami kolejny etap. Powoli zbliżamy się do TRANSYLWANI,
krainy, która każdemu kojarzy się wampirami i Drakulą. Jest to
jeden z najpiękniejszych regionów Rumunii, który przez ponad
tysiąc lat należał do Królestwa Węgierskiego. Obok Węgrów i
Rumunów żyli tu także Niemcy. W wielu miejscach do dziś zachowała
się tradycyjna, saska zabudowa, a starsi ludzie nadal mówią po
niemiecku. Najbardziej charakterystycznymi zabytkami Siedmiogrodu są
unikatowe, kilkusetletnie kościoły służące dawniej także do
celów obronnych. Obecnie siedem z nich wpisanych jest na Listę
Światowego Dziedzictwa UNESCO. Droga zaczyna się robić kręta
wjeżdżamy w Karpaty. Po godzinie jazdy jesteśmy właśnie w takim
miejscu - SYNAIA.
Miasto w centralnej części Rumunii. U stóp góry Bucegi .
Tu odnajdujemy klasztor, do którego wspinamy się samochodem zaraz
po zjechaniu z głównej drogi. Usytuowany tu klasztor nadał nazwę
pobliskiej miejscowości Sinaia. Chodzimy po jego dwóch dziedzińcach
otoczonych niskimi budynkami. W oknach piękne kwiaty i jak zawsze w
takich miejscach ład i porządek. W środku każdego z dziedzińców
jest mały kościół zbudowany w stylu bizantyjskim . Jeden z nich
to -"Biserica Veche" (Stary Kościół) - pochodzi z 1695,
a nowszy "Biserica Mare" (Wielki Kościół) została
zbudowana w 1846 r. To z czego słynie SYNAI to renesansowy pałac.
Dotarcie do niego jest możliwe tylko pieszo i cały czas w górą
pośród wiekowych dębów i buków wzdłuż straganów pełnych
lokalnego rękodzieła. Na samym końcu tej drogi z lasu wyłania się
nam pałac Peles o architekturze w stylu bawarskim, prywatna własność
byłego król Michała I. Król zgodził się otworzyć pałac dla
zwiedzających w zamian za odpowiednie wynagrodzenie dla rodziny
królewskiej. Warto było tu wejść, ale żałujemy, że dziś jest
poniedziałek. Oznacza to, że wszystko jest zamknięte. Stąd
rozpościera się piękny widok na cała dolinę i Karpaty. Wracamy
na nasz szlak i jedziemy dalej. BRASOV
osiągamy po kolejnej godzinnej jeździe. Cały czas podziwiamy
górskie widoki. Samo miasto leży już na wielkiej równinie.
Dookoła pasma górskie Karpat. Miasto założone w 1211r. przez
krzyżaków, w średniowieczu centrum wymiany między półwyspem
bałkańskim a Mołdawią . Ciekawostką jest fakt, że w latach
1951-1961miasto nazywało się Oraşul Stalin (Miasto Stalina). My
możemy zapoznać się tylko z niewielką częścią miasteczka.
Stare Miasto, reprezentuje różne style architektoniczne. Spacerując
po starym mieście za ratuszem jest późno średniowieczny Czarny
Kościół (Biserica Neagră). Swoją potoczną nazwę zawdzięcza
pożarowi. Nie możemy go zobaczyć od, wewnątrz ponieważ jest
zamknięty( poniedziałek). Przechadzając się po uliczkach Braszowa
wchodzimy jedną z bram miedzy kamienicami a dalej trafiamy
nieoczekiwanie do cerkwi św. Mikołaja (XIV w). Całe stare miasto
jest otoczone pozostałościami murów miejskich z basztami, wieżami
i murami miejskimi. W jednej z restauracji na rynku zjadamy obiadek.
Cały rynek jest pełen letnich ogródków i oczywiście
turystów. Wyjeżdżamy w kierunku RASNOV,
lecz za nim tam się skierujemy zaliczamy LIDLA uzupełniając nasze
zapasy. Zbliżając się do RASNOVA z daleka naszą uwagę przykuwa
twierdza, która majestatycznie stoi nad miastem na jednym z
otaczających wzgórz. Jak jest góra a na niej twierdza to znaczy że
trzeba będzie się tam wspiąć. Na samą myśl o tym Gosia
rezygnuje z tej wątpliwej dla niej przyjemności i pozostaje na
dole. Później okazuje się, że na górę regularnie kursuje
traktor z wagonikami.
Na szczyt udałem się sam, pieszo.
Samo wejście i zejście zajęło mi niecałe dwie godziny. A warto
było. Jak zawsze z takiego miejsca rozpościerała się piękna
panorama. Jako, że zbliżał się wieczór, więc widoczność była
znakomita. Sama twierdza jest cały czas rekonstruowana. Wewnątrz
murów są odbudowane uliczki, małe sklepiki oddające charakter
tego miejsca. W środku spacerują strażnicy w ówczesnych strojach
coraz pozując do wspólnych zdjęć. Kolejny dzień zbliżał się
ku końcowi. Po zejściu do samochodu ruszyliśmy w kierunku BRAN.
Atrakcje związane z tym miejscem zostawiamy sobie na drugi dzień.
Teraz w ostatnim etapie tego dnia trzeba znaleźć miejsce do spania.
Najlepiej by było, aby to był auto-camp. Czas ponownie skorzystać
z dobrodziejstw, jakim jest ciepła woda i prysznic. Pierwsze takie
miejsce, jakie spotykamy jest w Rasnov, ale szybko go opuszczamy i
lepiej tego nie komentować. W końcu dojeżdżamy prawie do samego
BRAN .Tu zarzucamy kotwicę w CAMP VAMPIR. W trakcie tej jednej nocy
krwi tu nam nie wyssali, ale pieniążki tak. Tanio nie było, ale
trudno. Najważniejsze, że była ciepła woda i prąd. Jak zawsze w
takich miejscach spotykamy Polaków. Generalnie na miejscu jest i
kilka innych nacji. Niemcy w wspaniałych terenówkach śpiący w
namiotach usytuowanych na dachu samochodu. Młodzi Rosjanie śpiący
w namiocie i rowerzyści, którzy śpią w śpiworach pod gołym
niebem. Po za tym tradycyjne ciągane przyczepy i campery. My, aby
tradycji stało się zadość przy kolacji mamy towarzystwo w postaci
pieska. Wieczorne kolacje przy świetle (nie zawsze księżyca),
panująca wokół cisza pozwalają zapomnieć o troskach i problemach
codziennego dnia, do którego niestety powoli się zbliżamy.
BRAN – POINARE
31.07.2012
Poranek rozpoczęliśmy od porannej
kawki i jajecznicy. Perfekcyjnie sprzątamy nasze miejsce i udajemy
się do celu, czyli malowniczego zamku we wsi BRAN. Obiekt wzniesiony
w XIVw.
Przez królów węgierskich. Reklamowany, jednak jako obiekt związany
z pierwowzorem Drakuli – Vladem Palovnikiem, dzięki czemu
zawdzięcza ogromną popularność wśród turystów. Ta popularność
i ciekawość i nas tu przywiodła. Na zamkowym dziedzińcu w jednym
z programów kulinarnych swoje umiejętności kulinarne prezentował
pan MAKŁOWICZ. Ze znalezieniem miejsca do zaparkowania nie było
większych problemów. Przedzamcze jak to bywa w takich miejscach
jest miejscem handlowym. Kupimy tu wszystko, co da się sprzedać a
związane jest z twórczością powiedzmy ludową. Na szczęście dla
Gosi samo wejście do góry nie jest tak uciążliwe. Zamek jest
wzniesiony na pograniczu z Wołoszczyzną i był ważnym punktem
obronnym. Od roku 1920 pełnił funkcję letniej rezydencji królowej
Rumunii Marii. Przejęty został przez komunistyczny rząd Rumunii w
1947r., powrócił w 2006r prawowitych właścicieli. Dzięki książce
Brama Stokera zamek uchodzi za siedzibę Drakuli, choć pierwowzór
tej postaci, nigdy w nim nie mieszkał. Prawdziwą siedzibą Vlada
było, bowiem Poenari, do które jeszcze dziś się udajemy.
Zwiedzane sale posiadają ciekawe ekspozycje. Coraz pniemy się lub
schodzimy wąskimi schodami wchodząc do kolejnych zamkowych komnat.
Podziwiamy zgromadzone tu meble, biżuterię inne rzeczy z życia
codziennego okresy XIX w. Czas w takich miejscach biegnie niezwykle
szybko i nim się obejrzeliśmy to dotarliśmy do końca zwiedzania.
Etapem końcowym jest wcześniej wspomniany dziedziniec gdzie gotował
Pan MAKŁOWICZ. Żegnamy malowniczy zamek i udajemy dalej
śladami Vlada Palownika z Poenari. Dotarcie w okolice POENARI
okazało się nie takie proste. Okazało się, że jest też inna
miejscowość o takiej samej nazwie. Niestety albo stety straciliśmy
dwie godziny na powrót na właściwe tory. To opóźnienie jak i
dłuższy pobyt w BRAN sprawiły, że nie zrealizowałem innego
przewidzianego planu na ten dzień. Mieliśmy jechać trasę
TRANSAGORSKĄ pokonując Karpaty w jego najwyższym miejscu.
Opatrzność nad nami czuwała. Im bliżej byliśmy celu wraz z
malejąca ilości kilometrów zbliżaliśmy do czarnych chmur, które
mogły przynieść tylko jedno – kłopoty. Długo nie musieliśmy
czekać. Zrobiło się szybko ciemno i w strugach deszczu przy
grzmotach zaczęliśmy szukać miejsca, aby się schronić. Woda
wypłukiwała kamienie a te spadały na drogę. Na początku
zjechaliśmy nad rzekę ARDŻESZ gdzie w otoczeniu wysokich gór
rozważałem nocować. Miałem jednak obawy czy to dobry pomysł.
Ulewa z minuty na minutę przybierała na sile i były podstawy
sądzić, że rzeka może podnieść swoje koryta. Po za tym istniało
niebezpieczeństwo czy my w ogóle wyjedziemy po rozmokłej już
drodze. Pocieszające jednak było to, że opodal nas były jeszcze
inne samochody i namioty. Postanowiłem jednak nie czekać i wyjechać
ponownie na główną drogę. Wróciliśmy do pobliskiej
miejscowości. Miejscowość, do której wróciliśmy nazywała się
CAPATINI. Był tu hotelik na terenie, którego było kilka domków do
wynajęcia. Była również zadaszona letnia kuchnia, która
najbardziej mi przypadła do gustu. Szybciutko uzyskałem zgodę na
pozostanie tu na noc jak również zgodę na korzystanie z zadaszonej
kuchni. Stanęliśmy możliwie blisko kuchni i rozpoczęliśmy
przygotowanie do kolacji. W trakcie naszych przygotowań do kolacji
nieoczekiwanie w naszym towarzystwie pojawiła się grupa
motocyklistów na polskich numerach rejestracyjnych. Chłopaki
jechali z kierunku, jaki my mieliśmy dziś pokonać. Z ich relacji
wynikało, że deszcz ich złapał jak zjeżdżali z trasy
TRANSAGORSKIEJ. Jakie szczęście, że my zostaliśmy na dole.
Chłopaki wynajęli wszystkie domki, jakie były w naszym sąsiedztwie
a my użyczyliśmy im naszego czajnika. Generalnie jechali do Turcji
a było ich z 16-tu. W samym hoteliku była też kolonia dziecięca,
więc obecność grupy motocyklistów przyciągnęła wielu
oglądaczy. Wykąpani rozpoczęliśmy nasz kolejny wieczorny seans
filmowy a później spanko. Jutro czeka nas wspinaczka do zamku VLADA
PALOVNIKA i trasa TRANSAGORSKA.
Link do zdj.
CAPATENENI
– POENARI – Tama na rzece ARGŻESZ – TRASA TRANSAGORSKA –
SIGHISOARA – MEDIAS –
gdzieś pod mostem ……
01.08.2012r.
POENARI
oddalone było od naszego
ostatniego noclegu o 5 km. Nad nią góruje zamek Vłada Palovnika.
Aby tam się dostać trzeba było pokonać blisko 1480 schodów wśród
bukowego lasu. Sam zamek
Poenari, znany także jako
cytadela Poenari to
ruiny nad doliną uformowaną przez rzekę Ardżesz,blisko
Gór
Fogaraskich.
Usytuowany na szczycie wzgórza, po lewej stronie Szosy
Transfogarskiej.
Założony na początku XIII
wieku przez
pierwszych władców Wołoszczyzny.
W XIV
wieku stał
się główną twierdzą władców z dynastii Basarab.
W XV wieku potencjał zamku dostrzegł Vład
,
który odbudował i wzmocnił mury twierdzy, tworząc z niej jedną
ze swoich głównych fortec. O okrucieństwie Vlada krążą legendy.
Był władcą Wołoszczyzny. Przydomek "palownik" związany
jest z upodobaniami, które stosował w trakcie działań wojennych.
Podczas zmagań z hordami Turków, posuwał się do bestialskich
rozwiązań, które stworzyły z niego ikonę demonizmu. Przed jednym
ze starć, gdy sułtan Mahmed II, stojący na czele oddziałów
tureckich, zmierzał w głąb Wołoszczyzny, by uderzyć w oddziały
Włada, ten przygotował mu "niespodziankę" w postaci lasu
pali. Mahmed II natknął się na ok. 20 tysięcy pali, na które
ponabijani byli jeńcy tureccy. Legenda, stosującego wymyślne
metody unicestwiania wrogów Włada, zainspirowała pisarza Brama
Stokera do napisania powieści o hrabim Drakulą, przez co zamek stał
się atrakcją turystyczną. Pokonanie tych 1480 stopni dla Gosi
okazało się nierealne. Po pokonanie połowy schodów wróciła do
samochodu a ja szedłem dalej sam. To zajęło mi około godziny. Na
samej górze zastaję ponabijanych na pal „ludzi” zbroczonych
krwią. Zamek tak naprawdę dziś jest idealnym miejscem do oglądania
panoramy na całą dolinę. Legenda tego miejsca przyciąga tu wielu
turystów, ale po wejściu na górę mogą czuć się rozczarowani.
Jedziemy dalej. Od strony południowej dojeżdżamy do
olbrzymiej, wysokiej na 160 metrów zapory na wspominanej wcześniej
rzece Ardżesz (rum. Argeş). Z przewodnika dowiaduję się budowa
zapory trwała cztery i pół roku i została ukończona w roku 1965.
Następstwem budowy było powstanie na wysokości 839 m n.p.m.
sztucznego jeziora Vidraru o
powierzchni niecałych 9 km². Droga prowadzi krawędzią zapory.
Warto było się tutaj zatrzymać żeby z jednej strony zajrzeć w
przepaść, a z drugiej popatrzeć na piękne jezioro. Na jeziorze
widzieliśmy niewielkie statki, a niedaleko zapory coś na kształt
małej przystani. Prawdopodobnie można sobie tu zafundować również
krótki rejs po jeziorze. Zaraz za zaporą rozpoczyna się słynna
szosa Transfogaraska. Główny cel dnia i nie ukrywam, byłem tą
myślą bardzo podekscytowany. Szosa
prowadzi przez najwyższe pasmo
Karpat rumuńskich - Góry
Fogaraskie. Droga ma 151 km i
osiąga wysokość 2034 m n.p.m. przebijając się na drugą stronę
najdłuższym tunelem w Rumunii (884 m). Powoli wspinamy się do
góry. Zmienia się krajobraz. Droga wije się cały czas do góry.
Znikają drzewa pojawia się niskopienna roślinność, aby na sam
koniec nie było już nic poza kamieniami. Ze względu na te drogowe
zawijasy, na całej długości szosy obowiązuje ograniczenie
prędkości do 40 km/h, ale nawierzchnia jest bardzo dobra, jedzie
się bardzo przyjemnie. Zauważam, że wielu lokalnych kierowców
ograniczenie ignoruje. Inna sprawa, że widoki są piękne i
naprawdę, szkoda by było przejechać tę trasę zbyt szybko.
Małgosia jako pasażer może do woli sycić swoje oczy pięknem
okolicy. Niestety kierowca jest w trochę gorszej sytuacji, a
ponieważ nie potrafiłem sobie odmówić tej przyjemności, to
zatrzymywaliśmy się po drodze chyba kilkadziesiąt razy! W drodze
do najwyższego miejsca towarzyszy nam słońce. W końcu wjeżdżamy
w najdłuższy tunel Rumunii, który zdawał się nie mieć końca.
Po drugiej stronie niestety powitała nas mgła, która znacznie
zmniejszyła widoczność. Wzdłuż całej drogi, co jakiś czas
widzieliśmy grupki zaparkowanych samochodów, a obok całe rodziny
lub grupy przyjaciół, koce, rozpalone ogniska, grille, czasem
namioty...i pasące się świnie. W najwyższym punkcie są miejsce
parkingowe a wokół niego mnóstwo straganów i zarazem kupców.
Można kupić lokalne specjały i wszystko to, co w takim miejscu
można kupić. Wszechobecna mgła po drugiej stronie pasma psuje nam
widoki. Sesja zdjęciowa w czasie zjazdu nie jest najlepsza. Mimo
mgły widoki po drodze zapierają dech w piersiach, a serpentyny
zdają się kręcić w nieskończoność. Sama Szosa
Transfogaraska geograficznie łączy Siedmiogród (Transylwanię) na
północy, z Wołoszczyzną na południu, przebiegając pomiędzy
najwyższymi szczytami pasma: Moldoveanu (2544 m n.p.m.) i Negoiu
(2535 m n.p.m.). Drogę zbudowano z rozkazu rumuńskiego dyktatora
Mikołaja Ceauşescu w latach 1970 -74. Podczas jej budowy zginęło
40 osób, oraz zużyto 6 milionów kilogramów dynamitu. Opuszczamy
to uroczy zakątek i kierujemy się nadal na północ.
Link do zdj:
Zamierzamy
jeszcze dziś dojechać do SIGHISOARY.
Po zjechaniu z gór
wjechaliśmy w zupełnie inny region Rumunii tj. WOŁOSZCZYZNA.
Zdecydowanie zmienił się krajobraz z górskiego na wyżynny. Typowy
region rolniczy. Pola uprawne a wokół zadbane gospodarstwa . Nazwy
miejscowości przypominają nazwy węgierskich wsi i miasteczek.
Historycznie okazuje się że mieszka tu mniejszość węgierska.
Sama miasteczko i jego stara część to malownicze uliczki
.Starówka,
to doskonale zachowany 16-wieczny kompleks złożony z dziewięciu
wież, brukowanych uliczek, kamienic i kościołów. W sezonie
dominują tu kwiaty , stragany , kramy . A kolorowe kamienice dodają
uroku . Sama starówka jest na liście UNESCO. Stanowi jeden z
najpiękniejszych i najlepiej zachowanych średniowiecznych miast w
Europie. Ciekawostka jest fakt to także miejsce urodzenia Vlada
Draculi, znany także jako Vlad Tepes (Vlad Palownik), władca
prowincji Wołoszczyzny. Szwendamy się uliczkami starego miasta.
Drewniane schody o długości blisko 200 m doprowadzają nas do
starej szkoły. Nie było by w tych schodach nic dziwnego gdyby nie
fakt iż schody te są zadaszone. Na końcu tej wspinaczki spotykamy
lokalnych grajków. Spacer po tym urokliwym miejscu kończymy po
murach cytadeli która była zbudowana w XII wieku, a została
dodatkowo wzmocniona i rozszerzona w XV wieku. Stare miasto posiada
14 wież. Najpiękniejszą z wież jest Clock
Tower, czyli
wieża zegarowa. Jak zawsze zaczyna brakować czasu. Czas pomyśleć
o noclegu. Opuszczamy to miejsce . Jedziemy w kierunku niezwykle
urokliwego miasteczka Mediaş. Dzięki temu, że nie ma tu zbyt wielu
turystów, można cieszyć się niezwykłym klimatem tego miejsca.
Najcenniejszym zabytkiem jest chyba położony na wzgórzu, widoczny
z daleka kościół farny z 70-metrową Wieżą Trębaczy.
Spacerujemy spokojnymi uliczkami starego miasta, otaczającego gród
warowny. Krótki pobyt bo wieczór
nas dopada w drodze. Rozglądamy się za polami biwakowymi. Niestety
takich miejsc jest tu jak na lekarstwo. Owszem mijamy jedno i nie
powiem że bardzo urokliwe. Camping posiadał między innymi basen,
ogólnie pełen wypas ale i cena też zwalała z nóg. Na dłuższy
okres można by było tam zostać . Nas jednak interesowało miejsce
w którym moglibyśmy tylko się przespać. Tak czy inaczej
kilometry uciekały za oknem zapadał zmrok . W końcu stanęliśmy
nad rzeką w sąsiedztwie mostu i głównej drogi. Jak zawsze w
takich sytuacjach szybka kolacja i spanko. Rano ruszamy dalej.
Gdzieś
pod mostem – TURDA –
CLUJ NAPOKA – ORADEA – UKRAINA – TYLAWA (Polska)
02.08.2012r.
Ranek jak zawsze wita nas słoneczkiem
.Noc spokojna , obawiałem się komarów jak to miało miejsce w
delcie Dunaju. Na szczęście obawy były płonne. Docieramy tu
wczesnym przedpołudniem . Śniadanko i kawka w knajpce Zastanawiam
się jak opisać to miasto. Miasteczko typowo prowincjonalne. Na
pierwszy rzut oka nie ma w nim nic specjalnego. W mieście możemy
podziwiać jedną z największych i najstarszych kopalni w Europie –
Salina Turda. Sól wydobywano tu już w czasach rzymskich. Według
tablicy informacyjnej eksploatację zakończono w roku 1932, a w 1992
miejsce otwarto dla zwiedzających. Obecnie kopalnia uznawana jest za
jedną z większych atrakcji Rumunii. W skład kompleksu wchodzą
trzy szyby: Terezia (z najgłębszym punktem – 120 m), Anton (108
m) i Rudolf (42 m). Na różnych wysokościach zbudowane są
specjalnie oświetlone drewniano-metalowe konstrukcje, z których
podziwiać można skomplikowane formacje skalne i poszczególne
atrakcje kopalni. Od wejścia, mimo panującego na zewnątrz upału
ubrani ciepło idziemy przez długi (prawie kilometrowy), solny
korytarz kierujący do Komnaty Echa. Doskonała akustyka się
potwierdza. Dalej kolejne sale i mnóstwo wąskich korytarzy
prowadzących do głównej komnaty Saliny. Warto było tu dojść .
Mówiąc kolokwialnie szczena mi opadła jak ujrzałem komnatę.
Jest ogromna, że mieści w sobie m. in. amfiteatr, diabelski młyn,
pole do minigolfa, tory do kręgli i plac zabaw, a także podziemne
słone jezioro, po którym można przepłynąć wypożyczoną łódką.
Salina Turda jest więc czymś więcej, niż zwykłą kopalnią soli.
Jest to podziemny park rozrywki, w którym można spędzić aktywnie
cały dzień. Ceny biletów zaczynają się od 8 lei (ok. 7 zł –
bilet ulgowy) do 15 lei (niecałe 14 zł – bilet normalny). Obiekt
otwarty jest od 9.00 do 17.00. Na szczęście do tej wycieczki
byliśmy odpowiednio przygotowani: temperatury w kopalni przez cały
rok wynoszą ok. 12 st. C, a wilgotność jest na poziomie 80 %.
Generalnie porównując ceny naszej kopalni w Wieliczce ta jest o
wiele tańsza a wcale nie gorsza. Opuszczamy to miejsce. Szczerze
mówiąc jest to ostatni etap naszej podróży . Teraz czeka nas
droga do granicy. Jednak po drodze wjeżdżamy do KLUJ NAPOKI. W
sumie głównie po to aby zjeść obiad. Spacer po mieście głównymi
ulicami . Na pewno warto by było pędzić więcej czasu , bo jest co
zwiedzać. Do granic z Węgrami mamy niedaleko . Granicę
przekraczamy za ORADEA i kierujemy się najkrótsza drogą w kierunku
Ukrainy. Ciekawość zobaczenia kawałeczka Ukrainy zwyciężyła.
Jakież było nasze zdziwienie jak dotarliśmy do granicy w Użhorod
a tam jest potężna kolejka. Sznur samochodów osobowych, tirów. Na
miejscu dowiaduje się trzeba wypełnić kilka dokumentów stąd
takie kolejki. Paliwo ukraińskie jest o wiele tańsze niż polskie i
węgierskie. Trzeba było wypełnić różne deklaracja między
innymi jaki masz stan paliwa w baku. Ta informacja będzie ważna
przy wyjeździe. Na szczęście w całym tym zamieszaniu pomógł mi
kierowca samochodu osobowego który stał w kolejce za nami. Sam
zresztą nawiązał z nami kontakt . Okazało się ze mówi po polsku
więc czas oczekiwania minął nam na rozmowie. Niestety jak
wjechaliśmy do Ukrainy było już ciemno. Nie pozostało nam nic
innego jak jechać do kolejnego przejścia a po drodze zatankować.
Faktycznie paliwo na polskie wyszło około 2.50 a i jeszcze
dokupiliśmy papierosy dla Gosi w tej samej cenie. Opuściliśmy
Ukrainę po 2 godzinach i w Wielkiej Bierezinie wjechaliśmy do
Słowacji. Z godnie z planem wróciliśmy w to samo miejsce czyli do
Tylawy, gdzie na tym samym polu kempingowym przenocowaliśmy.
Kolejny dzień to powrót do rzeczywistości kierunek Łupawa via
Bydgoszcz.
Link do zdj:
PODSUMOWANIE
Zrobiliśmy
ponad 7 tys. km. Zajęło to nam 18 dni. Podróżowanie po Rumunii i
Mołdawii nie przysparzało większych problemów. Drogi, poza
bocznymi są w dość dobrym stanie, nie brakuje też stacji
benzynowych, a znalezienie noclegu nie stanowi żadnych trudności.
Osoby podróżujące bez własnego środka transportu mogą większe
odcinki trasy pokonać pociągiem lub autobusem, lecz dotarcie do
niektórych bardziej oddalonych od głównej drogi wiosek może być
utrudnione. Nie zawsze krótsza droga oznacza skrót.
Trochę
spraw praktycznych
Co
do strachu: my czuliśmy się tam bezpiecznie. Nie spotkało nas nic
złego, ludzie traktowali nas życzliwie, starali się pomóc,
podpowiedzieć, zaprowadzić. Tylko trudności językowe
przeszkadzały czasem trochę w konwersacji. Bo ludzie mówią
generalnie po rumuńsku. W dużych miastach możemy liczyć na
porozumienie się po angielsku, choć nie ma takiej gwarancji. Za to
w zapadłych wioskach w górach Marmaroskich możemy nawet
popróbować... polskiego. Miejscowi rozumieją nieco, my ich też
trochę... Jak to na pograniczu. Mieszkają tu albo Ukraińcy, albo
ludzie rozumiejący mowę sąsiadów. Na północnych rubieżach
Rumunii nie muszą się czuć dobrze ci, którzy potrzebują
komfortu, hoteli i knajp o wysokim standardzie. Natomiast ci, którym
wystarczy byle dach nad głową albo podróżują z własnym
namiotem, mogą swobodnie przemieszczać się po kraju. Nie ma
natomiast za wiele kempingów. Na naszej trasie znaleźliśmy tylko
jeden w Săpâncie. Fakt, że z prysznicem i knajpką. Jeśli jednak
podróżujemy z samochodem, wystarczy trochę zjechać z bocznej
drogi i wypatrzyć równą i przestronną łąką. Inaczej jest na
południu. Morze Czarne kurorty hotele dla każdego. Każdy znajdzie
tu coś dla siebie. Podobnie jest w centralnej części. W
sklepach jest wszystko, co potrzebne do życia, choć wcale nie tak
tanio, jakbyśmy chcieli. Nawet w najbardziej zapadłych wsiach
możemy liczyć na choćby mały sklep, otwarty od świtu do nocy.
Często spełnia też rolę miejscowego klubu. Chleb i coś do chleba
kupimy tam zawsze. Większość poradników i przewodników
przestrzega przed podróżowaniem nocą. I słusznie. A to ze względu
na dziury w drogach, oznaczone na przykład zatkniętymi gałęziami,
albo – nie wiem, co gorsze – betonowymi zaporami, nieoświetlonymi
oczywiście. Do tego zaparkowane wprost na jezdni pojazdy. Lepiej nie
ryzykować. Pieniądze? Niestety trzeba je mieć. Rumunia, choć
tania, nie jest za darmo. Z euro nie było kłopotów. To tyle .
Kolejna wyprawa za rok. Gdzie ? . Czas pokaże.