piątek, 11 kwietnia 2014

Kierunek Rumunia i Mołdawia






Lato 2012. Jak co roku ruszamy  gdzieś świat. Wzorem lat poprzednich obieram kierunek bałkański. Tym razem kierunek południowo-wschodni czyli Rumunia i Mołdawia. W takich sytuacjach musi być też jakiś cel. W tym roku są to polskie wsie w Mołdawii i Rumunii oraz delta Dunaju. Inspiracją do tego wyjazdu był program kulinarny Pana Makłowicza. Po za tym w planie jest udział w ceremonii ślubnej Magdy i Miszy w Belgradzie. Ma to być dla niego niespodzianka.


Nasz domek na kółkach jest gotowy do drogi. Pakowanie to już jest rutyna. Przez co jakby było bagażu mniej. Wcześniejsze doświadczenia procentują a żadnych nowości nie wnosimy. Czas, więc w drogę.





RUMUNIA (część 1)

Region MARAMURESZ

BYDGOSZCZ - TYLAWA - BAIR MARE - BRED
15.07.2012
Wyjechaliśmy z domu 13 lipca. Mamy nadzieję, że trzynastka nie będzie pechowa. Kierunek Bydgoszcz. Dwudniowy pobyt u dziewczyn, zakup prezentu dla młodych i dalej na południe. W przeciwieństwie do poprzednich wakacji tym razem jedziemy w ciągu dnia. Zaliczamy Sandomierz i Łańcut. Na wieczór docieramy do Tylawy, która jest naszym pierwszym miejscem noclegowym. Spędzamy tu noc za jedyne 20 PLN. Na campingu znajdujemy ciepłą wodę i prąd jak również spotykamy grupę off – roadową z Kwidzyna. Jadą także do Rumunii. Ostatnia noc w kraju była deszczowa. Wstajemy jako pierwsi. Jako że przyjechaliśmy po zmroku teraz dopiero można było zobaczyć, że po za grupą z Kwidzyna jest jeszcze kilka innych namiotów. Śniadanko i w drogę. Słowację i Węgry traktujemy tranzytowo. Na chwilę zatrzymujemy się na Węgrzech w małej urokliwej miejscowości. Zwiedzam moto-muzeum, które zawiera eksponaty z poprzedniej epoki motoryzacji. W tym samym czasie trwał tu zjazd starych pojazdów. Robię parę zdjęć i w drogę. Z Tylawy do granicy z Rumunią to dystans 461 km. Pokonanie tej odległości zajęło nam blisko 7 godzin. Wjeżdżając do Rumunii musimy wykupić e-rovigniette. E-winietki są do nabycia w urzędach pocztowych i na stacjach paliwowych koncernu Petrom, Mol, Rompetrol. Koszt 31 lei na okres 1 m-ca ( 1 lei to 1 złoty).Kiedy ja dokonuję zakupu na stacji Petrom prawa wjazdu do Rumunii, Gosia „walczy” z małymi cyganami które usilnie próbuje coś wyżebrać. Z granicy do BAIR MARE (po polsku oznacza "Wielka Kopalnia") mamy 60 km. Na miejscu jesteśmy około godziny osiemnastej. Okazuje się, że w Rumunii czas jest przesunięty o godzinę do przodu. W BAIR MARE spędzamy 2 godziny. Zwiedzamy rynek, który zachował klimat prowincjonalnego miasteczka sprzed stu lat. Symbolem miasta jest 50 metrowa, XV-wieczna wieża św. Stefana. W mieście jest muzeum sztuki i ciekawy skansen. Z B.M kierujemy się w góry. Do celu mamy jeszcze, co nie, co. Powoli zaczyna brakować czasu. Mam obawy czy aby nie będę musiał jechać po ciemku. Obawy okazały się płonne. Zatrzymujemy się na kolację w fajnej górskiej knajpie. Połączenie drewna, wody, kamienia tworzy ciekawy klimat, a kelnerki w strojach ludowych dodawały uroku. Nasz pierwszy kontakt z lokalnym jadłem wypadł średnio. Zamówiliśmy coś, co okazało się flakami (corba de burta) tyle, że w wydaniu rumuńskim. W niedzielny wieczór dojeżdżamy do pierwszych górskich wiosek. Duża część mieszkańców odświętnie ubrana wysiaduje na ławeczkach przed swoimi domami. Panowie w charakterystycznych kapeluszach a panie w chustach, spódnicach i w białych haftowanych bluzkach. W krajobrazie dominuje drewniana zabudowa. Bogato zdobione bramy przed każdym domem są charakterystyczne dla tego rejonu nazywanego MARAMURESZ. Ta część Rumunii przytulona jest do granicy z Ukrainą. Dotarcie do drugiego noclegu nie było wcale takie łatwe. Musiałem zboczyć z głównej drogi. Camping okazało się, że jest na samym końcu we wsi BREB. Dodatkową trudnością była wysokość, na jaką było się wspinać i dziurawa szutrowa droga. Ostatni etap był wybitnie kamienisty. Camping o nazwie CAMP BABOU MURAMES przywitał nas lekkim deszczem. Przyjmuje nas młoda dziewczyna. Na miejscu jest to, co powinno być, czyli WC, prysznice, ciepła woda i prąd. Szybka kolacja, kąpiel i zmęczeni ale pełni wrażeń idziemy spać. W nocy popadało i zagrzmiało.

BRED - SIGHETU MARMATIEI – SAPANTA

16.07.2012
Poranek jest pochmurny. Nad naszymi głowami do godziny 10.00 krążą czarne chmury zwiastujące deszcz. Rano skype z Asią. Ogólnie camping fajny i utrzymany w klimacie regionu. Całe zaplecze socjalne (prysznice, ubikacje) usytuowane zostały w starym w drewnianym domku, który jeszcze nie tak dawno służył jako obora dla zwierząt. Dookoła otaczają nas stare narzędzia, lokalna sztuka, która dodaje uroku. A kto lubi miód, wino i lokalne rękodzieło mógł to zakupić u gospodarzy. Dalsza droga do SAPANTY wiodła przez stolicę regionu SIGHETU MARMATIEI. Miasto leży samej północy Rumunii, nad Cisą tuż przy granicy z Ukrainą w oddaleniu od spraw dziejących się w szerokim świecie. Miasto otoczone jest cerkwiami i kościołami (najstarszy z nich to XV-wieczny niestety jest zamknięty). Rynek wschodnioeuropejskiego miasteczka tętni życiem. Na ulicach pełno samochodów i ludzi. Wśród aut królują nieśmiertelne Dacie. W czasach socjalizmu Sighetu Marmaţiei miało ponurą sławę. To tu na sam kraniec kraju, w pobliże radzieckiej granicy zsyłano wrogów ustroju. Przypomina o tym potężne gmaszysko. Byłe więzienie o zaostrzonym rygorze. Na szczęście dziś jest tam tylko muzeum. W muzealnych celach znajdujemy wiele dokumentów minionej epoki świadczących o ludzkiej tragedii. Każda cela to inna wystawa inna ekspozycja. Kilka cel poświeconych jest tematyce Polskiej, Solidarność i Wałęsie. Opuszczamy to ponure miejsce. Udajemy się południowe krańca miasta gdzie jest wspaniały skansen. Na wzgórzu górującym nad miastem zgromadzono najciekawsze przykłady lokalnego budownictwa drewnianego. Strome dachy domów, budynków gospodarczych, kryte specyficznym tutejszym gontem, wyplatane płotki i potężne bramy do obejść, a ponad nimi na wzgórzu stojąca strzelista cerkiew. Opuszczamy ciekawe SIGHETU MARMATIEI. Do SAPANTY mamy już tylko 18 km. Po drodze mijamy dwie polskie rowerzystki, które z zawieszoną na rowerze polską flagą zwiedzają Rumunię. Jadą a właściwie pchają swoje rowery w przeciwną stronę niż my. W samej SAPANCIE napotykamy wiele gospodarstw agroturystycznych, ale pola campingowego z prawdziwego zdarzenia brak. Długo szukamy właściwego miejsca, krążymy po wsi coraz bardziej zirytowani. W trakcie naszych poszukiwań napotykamy Polaków poznanych w TYLAWIE. Akurat zjechali z gór i jedzą obiad w lokalnej karczmie. Robią zakupy, zwiedzają i ponownie wracają w góry. W końcu i do nas uśmiecha się szczęście i znajdujemy camping o nazwie POEMI. Tego popołudnia jesteśmy pierwszymi gości. Tuż po nas zaczynają zjeżdżać kolejne samochody. Są to Polacy, Niemcy a bezpośrednimi naszymi sąsiadami zostaje para hiszpańsko-duńska z małym dzieckiem. Dzielimy się z nimi stołem. Wspólnie zjadamy kolację. Tego popołudnia wypoczywamy.



SAPANTA

17.07.2012

Poprzedniego wieczoru szum wody skutecznie nas uśpił. Następnego dnia wypoczęci, wyspani i pełni wigoru ruszamy do zwiedzania. Co ciekawego jest w SAPANCIE ?. Jest jedną z najbardziej znanych wsi w Rumunii. Pełno tu turystów, straganów. A przyczyną tego całego zamieszania jest położony w centrum wsi wesoły cmentarz Cimitirul Vesel. To wokół niego kręci się całe życie lokalnej społeczności. W Europie śmierć jest raczej czarna, smutna i zalana łzami. Cmentarz w Sapanta wydaje się tej regule zaprzeczać. Do miejsca wiecznego spoczynku wchodzi się przez kolorową bramę, a zaraz później toniemy w wesołych kolorach drewnianych nagrobków spotykając po drodze ludzi, którym daleko do żałobnego zawodzenia. Odpowiedzialny za ten przedziwny stan rzeczy jest miejscowy artysta - Ioan Stan Patraş. W roku 1935 wyrzeźbił tutaj swój pierwszy wesoły nagrobek. Nagrobki na cmentarzu to drewniane, rzeźbione i malowane krzyże. Płaskorzeźby na ich podstawach opowiadają o zmarłym. Zobaczyliśmy, więc pasterza z owcami na hali, strażaka z sikawką, gospodynię w domu przy garach albo z kołowrotkiem, aptekarza wśród fiolek, urzędnika za biurkiem, leśnika, ze strzelbą i psem, czy rzeźnika z ćwiartką prosiaka na haku. Czasem zmarłego wyróżnia jego hobby; np. ktoś lubił jeździć na rowerze albo łowić ryby, czasem przyczyna śmierci (ktoś zginął w wypadku samochodowym, inny skrytobójczo został zastrzelony zza krzaka). Poniżej wierszowane epitafia, charakteryzujące człowieka. Po śmierci Ioan Stan Patrasa, w 1977 roku (też jest pochowany na tym cmentarzu) dzieło przejął jego uczeń Dumitru Pop. Nowe nagrobki powstają tym samym duchu, może tylko w jeszcze bardziej ozdobnej formie. We wsi, nieopodal cmentarza jest muzeum Pătraşa. Ściany pełne są płaskorzeźb autorstwa mistrza, a w kontynuatorach możemy zamówić jego działa zamawiajając drewniany nagrobek z własną podobizną. Zresztą, miniaturki krzyży z Sapanty kupimy na rozłożonych stoiskach wokół cmentarza. Znajdziemy tam mnóstwo wyrobów z wełny, haftowanych ręcznie obrusów, bluzek i toreb wzorowanych na pasterskich motywach. Innym powodem dumy Sapanty jest drewniana cerkiew współcześnie wybudowana. Jest ona teraz najwyższym budynkiem sakralnym w Europie w całości wykonanym z drewna. Strzelista konstrukcja wznosi się na wysokość 75 m. Chodząc wewnątrz można się zapoznać z techniką budowania tego typu konstrukcji. Wszystko łączone za pomocą dybli, klinów bez użycia gwoździ. Spacerując po wsi zauważamy, że ludzie żyją tu skromnie. Czas tu biegnie jakby inaczej powoli, bez pośpiechu. Dziurawe drogi, pojazdy z epoki głębokiego komunizmu, sklepy przypominające nasze GS-y z przed 30 lat. Asortyment w nich w stylu masło i powidło. Coraz mijają nas wszechobecne furmanki. To wszystko sprawia i przywołuje u mnie wakacyjne wspomnienia z okresu dzieciństwa. Nasuwa mi się tez pytanie - Czy warto było narazić się na takie niedogodności, by zobaczyć jeden z najuboższych regionów Unii? Kto wpuścił ten kraj do Unii? 
Dzień minął nam szybko. Jako, że poznaliśmy okolicę i poczuliśmy się bezpiecznie postanawiamy, że zmieniamy miejsce noclegu. Opuszczamy nasz camping i przenosimy się nad rzekę „na dziko”. Kilometr dalej w kierunku gór, nad rzeką rozbijamy mini „obozik”. Samochód schowany w ścianie leszczynowego lasku. W naszym sąsiedztwie są pasące się krowy. Wokół słyszymy tylko szum wody, i coraz to szutrową drogą mkną furmanki pełne drzewa wywożonego z lasu. Mimo woli jesteśmy obserwatorami nielegalnego wyrębu drzewa. W międzyczasie odwiedza nas lokalny pasterz. Zaprasza nas do swojego domu. Dyplomatycznie dziękujemy za zaproszenie a naszą znajomość przypieczętowujemy częstując go papierosem. Następnego poranka ponownie nas odwiedza. Tego samego dnia, wieczorem do naszego miejsca dołącza polski camper z Poznania. Nasi rodacy jak i my wędrują po Rumuni. Śpią i mieszkają gdzie złapie ich kończący się dzień. W międzyczasie w góry mkną kolejne polskie terenówki. Ten region jest rajem dla fanów samochodów terenowych. Nie ma tu żadnych zakazów, nakazów w tej kwestii.

SAPANTA-DOLINA IZY- BORSA- BOTOS
18.07.2012
Poranek spędzamy przy kawce z poznaniakami. Wymieniamy się swoimi doświadczeniami i uwagami z podróży. Każdy ma swoje plany, więc nasze drogi się rozchodzą. My mamy zaplanowaną dolinę Izy. Dolina dwóch rzek Izy i Vişeu płynących na wschód od Sighetu są przykładem żywego skansenu-muzeum. Oglądamy w nich takie same jak w marmaroskim skansenie zabudowania, czasem niestety zeszpecone eternitowym dachem. Do zabudowań tętniących życiem prowadzą równie tradycyjne bogato rzeźbione bramy, wrota. Ale największą ozdobą tej doliny są niezwykłe drewniane cerkwie, niepodobne do innych na świecie. Na niewielkich wzniesieniach na planie prostokąta górują wysokie strzeliste drewniane świątynie. Ich wnętrza są bogato zdobione malowidłami na ścianach. W większości nich zachowały się ikonostasy. Marmaroskie cerkwie spotykamy m.in. we wsiach Bârsana, Rozavlea, Botiza, Leud, Bogdan Vodă, Borsa. Najwyższa z nich, w Şurdeşti (opodal Baia Mare) ma wieżę wysoką na 54 metry. Do niedawna była to najwyższa drewniana konstrukcja na świecie. Pobiły ją nowo wybudowane wieże w monastyrze w Bârsanie i w Săpâncie. Na drogach mijamy furmanki, ludzie pchają ręczne wózki, noszą plony na plecach. Trafiamy na zaprzęgi ciągnięte przez woły. Spotykamy blokujące ruch pojazdy tylko, dlatego, że dwaj znajomi kierowcy zdążający w przeciwnych kierunkach postanowili się zatrzymać i pogadać przez chwilkę. To wszystko sprawia, że podróż jest interesująca, wymagająca jednak dużej cierpliwości. W sumie nigdzie nam się nie spieszy a wsie marmaroskie trzeba zwiedzać bez pośpiechu. Wszystko, co piękne w końcu się kończy. Opuszczamy bajkową dolinę Izy. Dojeżdżamy do BORSY. Sama Borsa to ponure, szare górnicze miasteczko. Robimy tylko zakupy, wypłacamy pieniążki. W czasie zakupów trafiamy na polskie pomidory. Przeglądając wcześniej przewodniki trafiłem na informację o bardzo dobrej kawie podawanej w jednej z lokalnych kafejek. Odnajdujemy ten lokal. Kawa jak kawa nas bynajmniej z nie powaliła swoim smakiem. W trakcie dalszej wędrówki po mieście trafiamy na bazar. Niestety już zakończył tego dnia swoją działalność. Ja w jednym z kiosków kupuję lokalną folkową muzykę. Borsa jest ostatnim miastem w rejonie Maramuresz. Żegnamy się z Maramuresz. Zamieniamy region Rumunii z MARAMURESZ na BUKOWINĘ.

Link do zdj z MARAMURESZ










Region BUKOWINA

Aby tam dojechać musimy pokonać góry Rodniańskie. Przełęcz Przysłop (rum. Pasul, Prislop), która rozdziela Maramuresz od Bukowiny i Góry Marmaroskie od Gór Rodniańskich. Na przełęczy stoi nowo wybudowana murowana cerkiew, schronisko i szereg budek z pamiątkami. Aktualnie obok cerkwi budowana jest kolejna cerkiew, tym razem z drewnianych beli. Stąd roztacza się piękny widok na góry. Niestety nie możemy podziwiać widoków. Niski pułap chmur jak i deszcz pozbawił nas przyjemności rozkoszowania się krajobrazem. Temperatura na szczycie spadła do 13.5 stopni. Zimny i ostry wiatr spotęgował odczuwalny chłód. W okresie zimowym droga przez przełęcz jest zamknięta. Wykonuję pośpiesznie parę zdjęć i ruszamy w dół. Zjazd w dół okazuje się jedną wielką porażką. To była droga przez mękę. Średnia prędkość spada do minimum. Powodem są wszechobecne dziury. Dziura przy dziurze, całe place. Od momentu, kiedy przez nieuwagę wpadłem w dziurę podróż kontynuujemy w żółwim tempie. Efekt jest taki, że w wyniku uderzenia odpada mi kołpak oraz mam wgniecioną felgę. Na szczęście opona jest cała a kołpak odnaleziony. Żółwie tempo powoduje opóźnienie. Wiemy, że do zaplanowanego miejsca noclegu nie dojedziemy. Robi się ciemno. Zaczynamy szukać miejsca do noclegu, a na dworze nadal jest chłodno (15 stopni). Cały czas uporczywie poszukuje odpowiedniego miejsca do postoju na noc. W końcu w okolicach wsi BOTOS znajdujemy odpowiednie miejsce do noclegu. Jest to stacja paliw, a na jej tyłach plac zabaw z dojściem do rzeki. Chcemy zostać tu na noc, ale do tego potrzebna jest nam zgoda, którą uzyskujemy od pana pracującego na stacji. Mamy możliwość podłączenia się do prądu. Wykonujemy rutynowe wieczorne czynności. W międzyczasie dostrzegam jak mijają nas poznani poznaniacy. Nie udaje mi się ich zatrzymać. Dostrzegam ich w ostatniej chwili a ich samochód szybko zniknął za zakrętem. Czas wolny po kolacji wypełniamy przegrywaniem zdjęć i wieczornym seansem filmowym.













BOTOS – VATRA MOLDEVITEI – PUTNA – MARGINEA – SUCEVITA – HUMORULUI

19.07.2012

Noc i poranek zimny. Rano o 7.30 tylko 8 stopni. Im słońce wyżej tym cieplej. Po 9 rano było już 14 stopni. Pakujemy się i ruszamy dalej. Dzień zaczynamy od smutnej wiadomości. Odebrałem SMS-a od Tomka z informacją o śmierci mojego kuzyna Bartka. Pogrzeb jest w poniedziałek. Dziś jedziemy w kierunku CAMPULU MULDOVENESI a docelowo chcemy dojechać do polskich wsi. Droga nadal dziurawa, aż do skrzyżowania z droga nr 17. Przed CAMPULU MULDOVENESI zjeżdżamy na drogę 17A. Piękna droga, wspaniałe widoki. Krajobraz się zmienił o 180 stopni. Zadbane gospodarstwa, bogatszy rejon. Jedziemy do VATRA MOLDEVITEI zobaczyć pierwszy monastyr, jakich w tym rejonie jest wiele. Monastyry widziane obecnie różnią się tym od tych drewnianych i strzelistych z Maramuresz. Są w całości murowane, pokryte freskami na zewnątrz i wewnątrz. W VATRA MOLDEVITEI, które leży nad rzeką Mołdawią znajdujemy z XVI-czny obronny monastyr z malowana cerkwią. Obiekt jest wpisany wraz z innymi na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pierwszy monastyr w tym miejscu został wzniesiony już w latach 1402–1410,a uległ zniszczeniu wskutek osunięcia się ziemi. Monastyr ponownie zbudowany w 1532. W sumie spędzamy tu dwie godziny. Jest piękna pogoda i bardzo ciepło. Kolejnym na liście malowanych monastyrów jest monastyr w SUCEVITA. Droga (17A) prowadzi nas w góry. Pniemy się do góry, próbujemy dorównać czterem francuskim terenówkom, które spotkaliśmy dzień wcześniej na przełęczy Przysłop. Docieramy tu wczesnym popołudniem. Jest to jeden z najpiękniejszych zespołów klasztornych w Europie. Po bliższym poznaniu całego kompleksu, warto wejść na pobliskie wzgórze. Widać z niego doskonale całą okolicę a zwłaszcza pracujące na przyklasztornych polach siostry zakonne. W środku trafiamy na wizytę jakiegoś znaczącego prawosławnego duchownego. Wypijamy kawę, zjadamy maliny i ruszamy dalej. Kierunek MARGINEA. Gdy przy wjeździe do jednej ze wsi przywita Was wielka imitacja czarnego wazonu, znaczyć to będzie, że dotarliśmy do Marginei. Miejscowość słynie z wyrobów z czarnej gliny, a sam proces produkcji można podziwiać w największym ze sklepów, którego nie sposób przegapić. W środku tego dnia sześciu panów na kołach kręci wazony z gliny. Artyści pierwsza klasa. Z kuli gliny po chwili wyłania kształt naczynia. Większość wyrobów schnie na świeżym powietrzu w blasku słońca. Stąd też zabieramy polskie autostopowiczki. To te same dziewczyny, co widzieliśmy na rowerach w okolicach SIGHETU MARMATEI. Teraz zwiedzają okolicę autostopem pozostawiwszy rowery na kwaterze. Dziewczyny dotarły tu na rowerach z Polski przez Ukrainę. Generalnie są z Warszawy. A od września będą studentkami z Krakowa. Swoją wyprawę rowerową planują niemalże na całe wakacje. Wspólnie z Marginei kierujemy się na północ i drogę 2E jedziemy w kierunku PUTNY. Mieści się tam największy kompleks klasztorny Bukowiny, nie na darmo nazywany "bukowińskim Wawelem". Co roku 2 lipca pielgrzymi przybywają do grobu Stefana Wielkiego, kanonizowanego w 1992 r. Z pobliskich wzgórz rozciąga się wspaniały widok na monastyr i otaczające go wzgórza. Zwiedzamy klasztor i okoliczny bazar z ludowym rękodziełem. Zostawiamy nasze autospowiczki, my zaś ruszamy dalej. Do Mănăstirea Humorului docieramy inną drogą niż sobie zaplanowałem. Wiodła ona przez polskie wsie. W CACIKA (Kaczyki) skręcamy w boczną drogę. Droga doprowadza nas do SOLONETU NOI (Nowego Sołońca). „…Obie wsie jak i PLESA (Plesza) są zamieszkałe przez potomków Polaków, którzy osiedlili się w Bukowinie w okresie rządów Kazimierza III Wielkiego. Większość Polaków przybywających na te tereny po 1774 roku migrowała tu w poszukiwaniu pracy. W 1792 r. 20 rodzin górniczych z Bochni i Wieliczki przybyło do Kaczyki (Cacica), gdzie rok wcześniej uruchomiono kopalnię soli. Polonia jest oficjalnie uznaną mniejszością narodową i ma jednego przedstawiciela w rumuńskim parlamencie..”. Tyle encyklopedycznych danych. Nasz kontakt z tutejszą Polonią był bardzo krótki. Jakież było nasze zdziwienie jak kierowca busa w Nowym Sołońcu pytany o drogę po angielsku odpowiedział nam po polsku. Dzięki jego wskazówkom trafiliśmy krótszą drogą do kolejnej polskiej wsi. W Plesy obejrzeliśmy starą opuszczoną polską szkolę. Chodząc po pustych klasach czułem duch uczących się tu dzieci. Godło polskie wiszące nad tablicą, rysunki na ścianach z polskimi opisami były jeszcze świeże. W rogu stał piękny kaflowy piec. Szkoda, że w najbliższym czasie zostanie rozebrany. Osobiście chciałbym go mięć w domu. W czasie, kiedy ja od wewnątrz zwiedzałem szkołę Gosia rozmawiała z starszą panią. Rozmówczyni z wypchaną chrustem chustą zarzuconą na plecach opowiadała o życiu tutejszych Polaków. Oczywiście rozmowa jak przystało na polska wieś prowadzona była po polsku. Pani mimo upału była ubrana do samej ziemi w długą zniszczoną spódnicę, na nogach miała drewniane chodaki. Na głowie zaś miała zawiązana chustkę, która skrzętnie skrywała siwe zniszczone włosy. Głębokie zmarszczki na twarzy przypomniały poorane pole. Wyglądała jak z innej epoki. Dowiedzieliśmy się od niej, że na remont tej szkoły nie starczyło już funduszy. Za to w sąsiedniej wsi dzięki fundacji Marii Kaczyńskiej powstała nowa szkoła. Do niej to też uczęszczają dzieci z Plesy.

Opuszczamy polskie wsie. Szutrową drogą zjeżdżamy w dół, aby wyjechać na główną szosę prowadzącą do HUMORULUI. Mamy tu zaplanowany kolejny nocleg no i kolejny monastyr do zwiedzania. Odnajdujemy camping z kwaterami, ale cena 45 lei za nocleg na polu campingowym wydaje się nam za wysoka. Decyzja w takiej sytuacji mogła być tylko jedna. Jedziemy dalej i szukamy. Krążymy po okolicy a atmosfera z minuty na minutę robiła się coraz bardziej nerwowa. Ale było warto poszukać. Za 40 lei w kwaterze z łóżkiem, prysznicem spędzamy kolejną noc. A już luksusem jest telewizor z TVP Polonia. Właścicielka bardzo miła, lecz trudno jest nam się porozumieć. Dom to typowa zagroda agroturystyczna. Dużo kwiatów i akcentów lokalnego folkloru. Jeszcze tego samego dnia poznaję wczasowiczów z Ploesti, którzy zapraszają do degustacji rodzimego alkoholu. Korzystam z zaproszenia i podczas rozpakowywania samochodu coraz wznosimy toasty. Po wyładowaniu części dobytku, wzięciu prysznica i zjedzeniu kolacji ruszamy do zwiedzenia.

HUMORULUI – GURA HUMORULUI – SUCZAWA - DRAGOMIRNA

20.07.2012

Noc w kwaterze minęła super. Już zapomnieliśmy, co to jest łóżko, łazienka. Tego samego poranka właściciel otworzył nam tajemniczy pokoik. W nim znajdujemy wyroby lokalnego rękodzieła. Szybka sesja zdjęciowa, pożegnanie z gospodarzami i około 11.30 jedziemy dalej. Jako takich planów na dzień dzisiejszy nie mamy. Dalej poruszymy się na wschód, kierunek SUCEAVA. Po drodze stajemy na godzinny spacer ulicami GURA HUMORULUI. Naszą uwagę przykuwa samochód w kwiatach i wielkie olbrzymie jajko jako symbol tego regionu. Oczywiście jak zawsze monastyr. Droga do SUCZAWA była ciekawa. Jak zjechaliśmy z Karpat Wschodnich diametralnie zmienił się krajobraz. Przed nami rozpościerają się puste wzgórza, pola, za to znikneły lasy. Temperatura tego dnia sięgała ponad 35 stopni. Do celu dotarliśmy niemalże w samo południe. Pierwsze kroki kierujemy do twierdzy górującej nad miastem. Widok kolejnej grupy Polaków w samochodach terenowych już nas nie dziwi. Sam zamek zwany też twierdzą tronową, pochodzi z końca XIV w., a rozbudowany w XV wieku. Aktualnie obiekt jest w odbudowie. Twierdza za życia opierała się wszelkim najeźdźcom m.in. bezskutecznie oblegali ją Polacy pod wodzą Jana Olbrachta. Ostatecznie dzieła zniszczenia dokonał wybuch w twierdzy w 1675 r. Odtąd zamek pozostaje w ruinie. W XX w. ruiny zamku zostały częściowo odbudowane i poddane konserwacji. Obok jest skansen. Tym razem zwiedzanie skansenu sobie odpuszczamy, bo byłoby to powielanie wcześniej widzianych obiektów architektury rumuńskiej wsi. Po powrocie do centrum parkujemy w sąsiedztwie Polskiego Domu. Miasto z informacji encyklopedycznych jest siedzibą Związku Polaków w Rumunii. Obejrzawszy siedzibę Polonii jedynie z zewnątrz ruszamy dalej śladami monastyrów. Zaliczamy cerkiew św. Jerzego i cerkiew św. Demetriusza obie pochodzące z XV wieku. Było coś dla duszy, ale czas pomyśleć też o ciele. Więc ruszamy do LIDLA na zakupy. Ceny różne. Generalnie może ciut drożej. Na półkach dostrzegamy polskie produkty. Po uzupełnienie zapasów jedziemy na poszukiwanie naszego kolejnego noclegu. Nasza nawigacja wodziła nas po mieście. Celem jest DRAGOMIRNA. Liczymy na fajne miejsce. Z mapy wynika, że jest tam jakiś akwen. Nasze przeczucia nas nie zawiodły. Jesteśmy tu przed 18.00. W Dragomirnie obok monastyru prowadzonego przez siostry zakonne znajdujemy niespodziewanie miejsce noclegowe inne niż dotychczas. Wynajmujemy za 10 euro domek typu „Baba Jaga”. Jest piękny ciepły wieczór. Grill na świeżym powietrzu. Co godzinę słyszymy dźwięki dzwonów dobiegających z klasztoru. Klasztor zrobił na mnie największe wrażenie ze wszystkich, jakie dotychczas widziałem. Monastyr pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego jak wszystkie wcześniejsze w Bukowinie ma charakter obronny. Zbudowany został na początku XVII w. Było w nim jednak innego coś, czego nie umie opisać. Chodząc po jego dziedzińcu, wewnątrz murów miałem wrażenie, że cofamy się w czasie. Spacerując po przyległym cmentarzu odnajdujemy groby z przed 4-5 wieków wstecz. Coś fascynującego. Nasz pobyt w tym miejscu zaczęliśmy od poznania młodego Rumuna Mariusza, który z grupą znajomych spędzali tu czas wolny. Mariusz pomógł mi w rozmowie z właścicielką. Służąc jednocześnie za tłumacząca z angielskiego na rumuński. Późnym wieczorem zaprosił mnie do degustacji ich lokalnego wysoko procentowego napoju. Dlatego też głośna muzyka i zabawa młodych do rana nie przeszkodziły mi w zaśnięciu. Okazało się, że Mariusz był w Polsce i znał parę polskich słówek. Najbardziej utkwiły mu te, co nie są naszą ’’wizytówką’’. Jeszcze tego samego wieczoru chłopaki wzbogacili moją kolekcje muzyki bałkańskiej o rumuńską muzykę folk.

Link do zdj. BUKOWNINA


DRAGOMIRNA – Granica rumuńsko -mołdawska – STIRCEA

21.07.2012

Poranek jak zawsze słoneczny. Przyklasztorne dzwony szybko nas obudziły. Śniadanko pod sosnami na łonie natury a potem pakowanie inwentarza. Ostatni spacer alejkami monastyru. Życie w nim zaczyna się bardzo wcześnie. Sady i pola otaczające obronne mury pełne są pracujących sióstr zakonnych. Urokowi dodaje też jeziorko i łąki, na których pasą się klasztorne owce. Na tyłach klasztoru próbuję podglądać poranne czynności z życie sióstr. Próbuję robić zdjęcia, aby udokumentować ich zwykłe codzienne życie. Niestety nie podoba się to zakonnicom. Zdecydowanymi gestami mi dają do zrozumienia, że mam odejść. Kończymy nasz pobyt w tym miejscu, i kończymy pierwszą cześć pobytu w Rumunii. Wrócimy jeszcze do Rumunii, ale od południa w okolicach Delty Dunaju. Do granicy z Mołdawią mamy 60 km. Nasi nocni balangowicze powoli wstają a nam czas w drogę.

MOŁDAWIA

Granicę pokonujemy w Stanca Constesti. Przejście usytuowane jest przy wodnej tamie. Po stronie mołdawskiej znajomość języka rosyjskiego bardzo się nam przydaje. Ustawiamy się w kolejce do odprawy i cierpliwie czekamy. Na dworze jest bardzo gorąco. Celnicy są mili i przyjaźni nastawieni. Po uregulowaniu należnych opłat oraz po wymianie waluty bez problemów wjeżdżamy do Mołdawii. Kierujemy się do polskiej wsi STIRCEA. Znaleźliśmy się w kraju bliskim Polakom, choćby tylko z nazwy. Wielu z nas ma świadomość, że kraj ten dzisiaj tak odległy bardziej niż afrykańskie busze, kiedyś taki daleki nie był. Rzeczpospolita przez wieki powiązana była z tym regionem przez koneksje rodzinne, interesy i wpływy. Zauważamy, że będzie tu skromnie a czasami bardzo biednie. Mołdawia wita nas beznadziejną drogą, wzdłuż której ciągnie się po obu stronach szpaler pięknych kasztanowców. Pierwsze przejechane kilometry utwierdzają nas w tym przekonaniu, że im dalej „w będzie las” tym gorzej. Główna droga ze zachodu na wschód w kierunku Soroki na mapach jest oznaczona jest jako krajowa. Tak naprawdę u nas jest to zwykła lokalna droga. Stan drogi przypomina ser szwajcarski. Znaki drogowe o ile są bywają mało czytelne, pokryte rdzą lub wyblakła farbą. Nawigacja nie działa, więc musimy sobie radzić sami. Mapa oraz nasz instynkt muszą nam wystarczyć. Po 10 km od granicy skręcamy z drogi głównej w prawo i kierujemy się na Glodeni. Niestety, ku naszemu zdziwieniu droga z asfaltowej robi się szutrowa a potem staje się już zwykłą polną drogą, Droga wije się wśród przepięknych pól i wzgórz. Mijamy pasterzy i ich stada owiec i koni. Pola po horyzont. Coraz napotykamy studnie oraz mnóstwo drzew orzechowych. Będą one nam cały czas na towarzyszyć w naszej podróży. W jednej z mijanych wiosek potwierdza się informacja, że jedziemy dobrze. Polami pokonujemy przeszło 25 km. W tumanach kurzu, niezliczonej ilości dziur jedziemy dalej. Stada koni, owiec pasących się beztrosko na polach dodają uroku. Wspaniałe widoki i otaczająca nas przyroda rekompensują niewygodę w podróży W czasie prawie dwóch godzin jazdy spotykamy jedną furmankę i błąkającą się dwójkę dzieci. Chłopca i dziewczynkę bardzo przestraszonych, na bosaka i bardzo umorusanych. Dziewczynka 3-4 latka ma piękne wielkie niebieskie oczy i blond długie włosy. Chłopiec jest nieco starszy i niczym szczególnie się nie wyróżniał. Dowiadujemy się, że są rodzeństwem. Niestety więcej informacji nie uzyskujemy. Obdarowujemy ich prezentami i pozostawiamy. W końcu docieramy do kolejnej osady. Wieś nazywa się DANU. W pierwszym z napotkanych domów uzyskujemy informacje gdzie jesteśmy i jak daleko mamy do celu. Z DANU prowadzi nas już szeroka szutrowa droga. Mam wrażenie, że jedziemy po tarce a za sobą pozostawiamy tumany wzburzonego białego kurzu. Ta szeroka droga to znak, że docieramy do GLODENI. Miasteczka, które jest największym miasteczkiem w regionie. Obraz miasteczka jest dołujący. Tutaj czas zatrzymał na latach 70 - tych. Gołym okiem widać, że wszystko tu niszczeje i upada. Upadły system pozostawił tu tylko biedę, bezrobocie i brak perspektyw. Wchodzimy do sklepów, aby porównać ceny towarów spożywczych. Ceny są niższe a już papierosy są rewelacyjnie niskie. Na polskie kosztują 2,50. Stąd już do polskiej wsi kawałek. Nawet tak krótki dystans pokonujemy z problemami. Na szczęście w dotarciu pomaga nam młoda dziewczyna, którą zabieramy ze sobą i podwozimy. Wreszcie naszym oczom ukazuje się długo oczekiwany znak - STIRCEA (STYRCZA). ”…Jest to wieś nazywana ze względu na mentalność mieszkańców małą Warszawą. Została założona w 1896 roku przez Michała Wojewódzkiego, który zebrał 34 Polaków z Kamieńca Podolskiego i Chocimia, którzy niedaleko Prutu planowali założyć polską kolonię i rozpocząć gospodarowanie na własną rękę. Zakupili wspólnie 502 dziesięciny ziemi i rozpoczęli nowe życie. W latach trzydziestych XX w. wieś liczyła ośmiuset mieszkańców. Przez ponad sto lat dbano w niej o zachowanie tożsamości religijnej i narodowej. Jest tu też Dom Polski, w którym dzieci uczą się języka polskiego, obyczajów i tradycji.”

Jak będzie zobaczymy?

Pierwsze kroki kierujemy do Domu Polskiego. W dotarciu do niego pomaga nam kolejna poznana młoda dziewczyna. Spotykamy ją w centralnym punkcie wsi tzn. przy kościele. Jako, że jest pierwszą osobą ze wsi, z jaką mamy kontakt nie wiem, w jakim języku pytać. Moje obawy okazały się bezpodstawne. Z małym akcentem pięknie mówi po polsku. Niesamowite uczucie, że tyle kilometrów od domu, w dalekim dla nas kraju trafiamy do wsi gdzie mówi się naszym języku. W Domu Polskim nie zostajemy. Przebywa tam aktualnie grupa z polski i zajmuje wszystkie wolne miejsca. Dom jest pełen polskich akcentów. Przeglądamy księgę pamiątkową i jej wpisy. Ze względu na brak miejsca do noclegu pani Ludmiła (opiekunka domu), organizuje nam spanie u państwa Karola i Katarzyny KOTULEWICZÓW. Dom ich mieści w centralnej części wsi. Nie trudno jest go odnaleźć, ponieważ jest to jedyny dom we wsi gdzie na dachu jest gniazdo bocianów. Na miejscu poznajemy córkę gospodarzy Karolinę, która od tygodnia jest tu na wakacjach. Na co dzień mieszka i pracuje w Krakowie. Jest doktorem nauk ekonomicznych i wykłada w Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Pierwsze wrażenia odczucia są dla nas szokujące. Sam budynek jego obejście oraz warunki, w jakich mamy zamieszkać nie są zachęcające. Wszech obecny bałagan i nieład. Na szczęście nasze obawy ulęgają zmianie im dłużej tu przebywamy. Gościnność, serdeczność zepchnęły te niedogodności na dalszy plan. Państwo Kotulewicze mieszkają bardzo skromnie. Otacza nas wiele przedmiotów, które lata świetności maja już dawno za sobą. Te starocie u nas miałyby dużą wartość dla kolekcjonerów a tu nadal spełniają wartość użytkową. Maszyna do szycia Singera, radio lampowe czy też wielka maszyna do czesania wełny produkcji ZSRR byłyby pożądanym skarbem dla zbieraczy staroci. Ale i też nie brakuje komputera i internetu. To nasi gospodarze zawdzięczają Kasi, dla której internet jest niezbędny podczas jej pobytu w domu, a także jest najtańszym źródłem do kontaktów z rodzicami w czasie jej pobytu w Polsce.

Podczas trzydniowego pobytu dużo czasu spędziliśmy na rozmowach i słuchaniu opowiadań pana Karola o przeszłości i teraźniejszości tego miejsca, kraju i losów jego rodziny. Te rozmowy były jak żywa lekcja historii. Przeglądanie „białego kruka”, jakim jest książka, pt. ”Historia Polski” z 1904 zrobiła na nas ogromne wrażenie. Pan Karol nie ma żadnych problemów z mówieniem po polsku. Natomiast żonie Kasi mówienie po polsku sprawia pewne kłopoty i często używa słów rosyjskich.

Sama wieś usytuowana jest miedzy dwiema równoległymi drogami. Droga jest szutrowa, poorana koleinami. Wzdłuż niej rosną tradycyjnie orzechy. Na tyłach domostw są ogrody i małe poletka. Mijamy zagony pełne kapusty, papryki, cebuli, pomidorów, arbuzów. Ich ilość i wielkość robi wrażenie. Czarnoziem i klimat sprzyja wegetacji roślin. Ziemia ta jest największym bogactwem Mołdawii. Sama wieś jest zelektryfikowana i zgazyfikowana. Wszystkie instalacje gazowe przebiegają na zewnątrz wzdłuż płotów a rury gazowe w kolorze żółtym tworzą swoistą pajęczynę. Jest tu też szkoła podstawowa i kościół. Osada nie tętni życiem. Spacerując po wsi widać opuszczone domy. Niektóre bardzo zaniedbane. Spotykamy porzucony stary sprzęt rolniczy pamiętający czasy kołchozów. Dominują stare Łady, Ziły. Duży wpływ na taki stan rzeczy ma brak funduszy, bezrobocie oraz wiek ludzi, którzy tam mieszkają. Młodzież, którą w czasie wakacji tu spotykamy po ukończeniu szkoły podstawowej i średniej opuszcza te tereny nie widząc tu swojej przyszłości. Wieś naturalnie wymiera. Dom Polski, który do niedawna tętnił życiem dziś jest wystawiony na sprzedaż. A tacy ludzie jak państwo Kotulewicze starają się za wszelką cenę zachować tutaj polskość przekazując to młodym. Wspólnie z gospodarzami w niedzielne przedpołudnie idziemy do kościoła. Mszę prowadzi rumuński ksiądz katolicki. Nabożeństwo prowadzone było w trzech językach. Kazanie po rosyjsku, czytanie po polsku i rumuńsku. We mszy brali udział również wyznawcy prawosławia. Od Kasi dowiadujemy się, kto jest z Polski u rodziców, dziadków na wakacjach. Po nabożeństwie idziemy na niedzielny obiadek.

Nasze menu w czasie całego pobytu było bardzo mączne. Pierogi, racuchy i placki ziemniaczane (robione inaczej) to były nasze obiady. A co zostało z obiadu, to było na wieczór lub śniadanie. Sałatka pomidorowo-cebulowo-ogórkowa z olejem sporządzona pierwszego dnia była, codziennie dorabiana do tego samego naczynia. Wszystko nam smakowało, ale moja wątroba ciężko znosiła te smażone przysmaki. Najbardziej smakował nam arbuz, który był bardzo słodki, soczysty. Do posiłku jak przystało na wschodzie pojawił się również alkohol. Samogon oczywiście.




STIRCEA – RUDI– BIERIEZOWKA – SOROKA – SAHARNA – ORHEIUL VECHI

23.07.2012

Dni minęły szybko. Powoli czas ruszać dalej. Opuszczamy to miejsce. W dniu wyjazdu wstaję przed 6 rano. By samochodem gospodarza pojechać do pasterzy. Mamy im zawieść żywność i odebrać świeży ser (bunca). Tak się złożyło, że nasi gospodarze rozpoczęli tygodniowy dyżur na dowożenie jedzenia dla owczarzy. Wszystkie kozy, owce ze wsi są pod opiekę zawodowego pasterza. Przez cały sezon opiekuje się i wypasa ich stada oraz jednocześnie wyrabia ser. Warunki, w jakich mieszkają pasterze mnie zszokowały. W szałasach bez prądu i wody. Po drodze do zagrody mijamy zaniedbane, na w pół zdziczałe sady. Zabieramy ser i wracamy. W drodze powrotnej odwiedzamy mjr rez. Armii ZSRR, który odbiera zamówiony ser. Chwila rozmowy żołnierza z żołnierzem i powrót do domu. Śniadanie, wymiana adresów, pożegnanie z gospodarzami i w drogę. Kierujemy się na północ. Drogą nr R7 dojeżdżamy do drogi nr R8 (północ-południe) biegnącą wzdłuż Dniestru. Nie skręcamy do SOROKI, lecz kierujemy się w lewo na OTACI. Zanim tam dotrzemy jedziemy do miejsca, które poleciła nam Kasia. Monastyr w żeński w RUDI. Po raz kolejny samochód przechodzi test jazdy terenowej. Na wejściu do klasztoru Gosia została zaopatrzona przez siostrę w chustkę i spódnicę. Miejsce naprawdę przecudne, całkowicie odcięte od reszty świata. Wszędzie panowała błoga cisza. Słyszeliśmy tylko jakieś prawosławne śpiewy a czas w naszej wyprawie jakby po raz kolejny się zatrzymał. Siostry miały tu wszystko, co było im potrzebne do życia: sad, szklarnie z owocami i warzywami, kury, kaczki i inne zwierzęta, studnię i co najważniejsze - cerkiew.

Opuszczamy zaciszny klasztor w PUTNA i jedziemy do wsi BIERIEZOWKA. Miejsca pochówku hetmana Żółkiewskiego. Znalezienie mogiły nie jest łatwe. Zjeżdżamy z głównej drogi i przez ciągnące się kilometrami sady dojeżdżamy, wydaje się nam, na koniec świata. Szukamy wsi, która kiedyś nosiła nazwę Laszki, co oznaczało, że mieszkali tutaj Polacy, czyli Lachy. Polacy znikneli, a wraz z nim nazwa wsi. Jedziemy drogą, której prawie nie ma. Wyboista, dziurawa a my pełni obaw o nasz samochód. Mijamy upadającą wieś i nagle wśród sadów jabłkowych, w polu wyrasta kolumna. Napis informuje nas, że w tym miejscu po przegranej bitwie pod Cecorą zmarł hetman Żółkiewski. Robimy pamiątkowe zdjęcia pomnika odbudowanego z ruiny i poświęconego przez prymasa kard. Józefa Glempa 10 października 2003 r. Dociera do nas, że za sprawą hetmana Żółkiewskiego na końcu świata, w szczerym polu odbyła się wielka uroczystość. Myślimy też o zmienności fortuny, która sprawiła, że w miejscu tak odległym od Polski zmarł jeden z naszych najlepszych dowódców i tylko nieliczni wariaci docierają tutaj, żeby odwiedzić to miejsce. Powracamy na główną drogę R8. Od tego momentu na długo obieramy kierunek południowy. Pierwszym miejscem, w którym chcemy się zatrzymać jest SOROKA. Przy wjeździe do Soroki jest stacja benzynowa. Przy niej odbijamy w lewo i zjeżdżamy w dół, wjeżdżając na główną ulicę miasta, która doprowadza nas do samej twierdzy, której mury z daleka są widoczne. Bastion ten strzegł niegdyś multańskiego brzegu Dniestru. Parkujemy pod twierdzą i cofamy się do centrum, aby coś zjeść. Chcemy posmakować mołdawskiej kuchni. Przechodzimy wzdłuż galerii sklepów, wśród których jest kantor wymiany walut, bankomat, przy którym z trudnościami wypłacamy trochę lei. Znajdujemy tanią pizzerię, która oferuje nam oprócz pizzy kilka rodzajów mołdawskich specjałów i napitków. Najedzeni wracamy do warowni. Jej mury z pewnością warto zobaczyć, chociażby tylko, dlatego, że są to jedyne takie umocnienia w Mołdawii. Ostateczny kształt nadali mu Polacy w czasach Jana III Sobieskiego, którzy gospodarzyli w niej w ostatniej dekadzie XVII w. Oni też to wykopali znajdującą się na dziedzińcu studnię. Z murów twierdzy można zapewne zobaczyć całe miasto i podziwiać panoramę dniestrowej doliny. Zapewne, bo niestety niebyło nam dane tam wejść. Był poniedziałek obiekt tego dnia zamknięty. Pozostało nam tylko obejrzenie fortecy z zewnątrz. A jedyną możliwością zobaczenia budowli była wcześniejsza rezerwacja i umówienie się z przewodnikiem. Małgosia ucinała sobie długą rozmowę z paniami które przy piwie na ławeczce spędzają wolny czas. Jedna była Mołdawianką druga Rosjanką. Ja w tym czasie rozmawiam grupą polsko-niemiecką, która godzinę temu zwiedzała twierdzę. Dowiedziałem się od nich, że byli umówieni z przewodnikiem i przyjechali w tym samym czasie, co my. Pech, po prostu pech, ale życie toczy się dalej. Więc nie pozostaje nam nic innego jak podziwianie dniestrowej doliny oraz ukraińskiego nadbrzeża dokonujemy z poziomu rzeki. Miłośnicy "Trylogii" muszą mieć też świadomość, że trakt widoczny po drugiej stronie Dniestru, to ten sam, którym jechali Wołodyjowski z Zagłobą i Rzędzianem, żeby odbić z rąk Horpyny Helenę Kurcewiczównę. Na tej drodze Azja Tuhaj-bejowicz usiłował porwać Basię, Wołodyjowską, ale dzielny Hajduczek zachował się rezolutnie i po wybiciu oka napastnikowi i zwaleniu go na ziemię, uciekł w stronę Chreptiowa. My nie uciekamy w tym kierunku, lecz kierujemy się do SAHARNY gdzie jest oczywiście kolejny zabytkowy klasztor. Klasztor w SAHARNIE powstał w 1777 roku na miejscu pustelni, która istniała tam w XVI-XVII wieku. Legenda mówi, że klasztor został zbudowany blisko skały, bo jeden z mnichów zobaczył tam rozpromieniony obraz Błogosławionej Dziewicy i odkrył odbicie małej nagiej stopy, którą uznał za znak. Klasztor posiada także relikwie św.Makarego. W czasach sowieckich klasztor i otaczający go las były terenem wojskowym. Aż do 1991 roku, kiedy to wróciły do kościoła. Liczne strumienie tworzą podobno 22 kaskady. Docieramy tu w naszym stylu czuli po off-roudowej jeździe. Z mapy wynikało, że jest to najkrótsza droga. Najkrótsza to nie znaczy ze najlepsza. Ku mojej rozpatrzy potwierdza się powiedzonko Gosi, że kto chodzi na skróty to na kolacje nie zdąży. Scenariusz się powtarza. Zamiast jechać wygodnie drogą asfaltową my jedziemy drogą szutrową, czasami kamienną, oddalając się od cywilizacji, jakby cofając się w czasie. Swoją obecnością wzbudzamy nie lada sensację w sennym życiu naddniestrzańskich wiosek. Docieramy do wsi – kołchozów oddalonych od głównych dróg, które swoje lata świetności mają już za sobą. O tym, że były to kołchozy świadczą pozostałe pomniki przy wjeździe do każdej z wiosek postawione ku chwale ziemi-matki Rosji.

Droga powrotna odbyła się już w normalnych warunkach po asfalcie. Dzień miał się ku końcowi a czas był rozejrzeć się za noclegiem. Czas zaczynał nas gonić, chciałem jeszcze tego dnia dojechać do ORHEIUL VECHI. Mołdawia pozbawiona jest okazałych zabytków. Ziemia ta była terenem ciągłych wojen, zmieniających się zwierzchnictw i trudno tu o zabytki. Mołdawianie chwalą się swoim jednym królem Stefanem, któremu stawiają pomniki. Dlatego nie darowałbym sobie żebym nie zobaczył pośród malowniczej przyrody jak w naturalnych pieczarach żyją, żyli mnisi pustelnicy. Do celu dojechaliśmy o zmroku, więc nie było szans odnalezienia czegokolwiek a już tym bardziej na zwiedzanie. W tym momencie głównym celem było poszukanie bezpiecznego miejsca do noclegu. Nie było to łatwe biorąc pod uwagę zapadającą noc i nieznany teren. W końcu wybór pada na miejsce „pod mostem”. Dokładnie obok mostu na skraju wsi, której nazwy nie pamiętamy. Najważniejsze, że była tam studnia a miejsce nie było widoczne z drogi. Tego wieczoru była pełnia księżyca a niebo gwieździste. Ze wszystkich stron byliśmy otoczeni pionowymi skałami. W nocnej ciszy docierało do nas tylko szczekanie psów. Korzystamy z dobrodziejstwa, jakim jest studnia. Niestety wciąganie wiadra z wodą wydawało przeraźliwe dźwięki. Mamy wrażenie, że cała wieś nas słyszy. Adrenalina rośnie, bo kąpiel jest na tzw. Adama. Wykąpani siadamy do kolacji przy „zniczu” a potem zmęczeni, ale pełni wrażeń idziemy spać pod gwieździstym niebem

ORHEIUL VECHI- KISZYNIÓW-OTACI

24.07.2012

Ze snu budzą nas krowy pędzone do rzeki. Przechodzą wraz z pasterzem tuż obok nas. Swoją obecnością wzbudzamy zakłopotanie u pana jak i u krów. Dopiero światło dzienne ukazuje nam piękno tego miejsca. Odkrywamy, że w naszym sąsiedztwie jest opuszczona chata. Domek jest bardzo mały, składa się z jednej izby. Jest bardzo skromnie umeblowany, stół i szafa. Pomalowany jest na niebiesko. Dostrzegamy coś, co jest zapieckiem z legowiskiem. Do chaty dobudowana jest mini obora. Głównym jej budulcem jest glina i trzcina. Nasza studnia należy do tego obejścia. Całość tworzy coś, czego, na co dzień nie znamy i nie spotykamy.

Po śniadaniu ruszam z bliska zobaczyć otaczające nas skały. W górę prowadzi mnie ścieżka. Podążam do widocznych jaskiń, które z dołu są tylko czarnymi dziurami w jasnych wapiennych skałach. Samo wejście na górę nie zajmuje mi wiele czasu. Z góry rozpościera się wspaniały widok na cała dolinę. Walory krajobrazowe widziane z góry malowniczej doliny rzeki Rautu meandrującej w tych okolicach przerosło moje oczekiwania. Po przeciwległej stronie doliny jest miejsce, które jest naszym celem. Okazuje się, że jaskinie, które widoczne są dołu wykonane zostały współcześnie. Wapień wycinany jest ze skał w postaci wielkich bloków. Później cięty jest na mniejsze bloczki i służy jako materiał budowlany. Od tego momentu zwracam uwagę, z czego zbudowane są domostwa. Właśnie z tych materiałów. Nie wiem czy w dalszym ciągu wydobywają tam wapień, ale na pewno służy jako miejsce schadzek lokalnej młodzieży i zakochanych. Świadczą o tym widoczne napisy w formie graffiti jak i wyryte w skałach opisy o dozgonnej miłości. Opuszczamy to miejsce, które chyba najbardziej utkwi nam w pamięci. Kierujemy się na drugą stronę doliny do wsi Butuceni. Wieś znajduje się tuż obok górującego na nią klasztoru i grot pustelników. Groty wykute są w skale. Aby tam dotrzeć trzeba się nieco po wspinać. We wsi zostawiamy samochód i spacerkiem idziemy do góry. Marsz był bardzo przyjemny, ponieważ pogoda „dopisywała” (upał). Po drodze mogliśmy podziwiać folklorystyczne klimaty, furmanki, stare zdezelowane auta. Na samej górze zastajemy budowany współcześnie monastyr. Stąd rozpościera się widok na dolinę. Taki sam, jaki widziałem dwie godziny wcześniej, lecz po drugiej stronie. W końcu trafiamy do grot. Droga do nich prowadzi przez potężne kute metalowe drzwi. Wielka kołatka przyciąga uwagę. Po otwarciu od razu czujemy bijący z dołu chłód. Schodami wykutymi ręcznie schodzimy w dół. Czuć zapach parafiny. Wszędzie panuje półmrok. Na samym dole wstępujemy do sali pełnej świec, ikon i krucyfiksów. Sufit jest okopcony przez migoczące od wieków płomienie a panujący półmrok tworzy niesamowity klimat. W rogu dostrzegamy siedzącego mnicha. Odziany jest w czarny habit, na nogach ma skórzane zniszczone sandały a jego z siwa broda dodaje mu powagi. Podczas naszego pobytu ani razu nie podnosi wzroku z nad świętych obrazków, które namiętnie i skrupulatnie układał w pudełku. Z lewej strony jest jeszcze jedne pomieszczenie. Wchodzimy do jego środka. Wnętrze to od wieków służyło jako komnaty sypialne dla mnichów. Z głównej sali wychodzimy na taras - skalną półkę, bez jakichkolwiek zabezpieczeń. Z tego miejsca rozpościera się widok dolinę i płynąca w dole rzekę. Pod nami przepaść a na jej dnie rzeka. Rybacy rozpościerają swoje sieci. Na wyłożonych dywanikach można tu sobie w ciszy, zadumie posiedzieć i podumać nad życiem.

Wracamy do wsi. Odwiedzamy jeszcze lokalny sklepik gdzie pełni obaw kupujemy i konsumujemy rozmiękczone lody. Ruszamy w drogę do odległego o 60 km KISZYNIOWA. Po raz ostatni stajemy po drugiej stronie doliny, aby ogarnąć wzrokiem skalną ścianę. Trzeba się dobrze przyjrzeć, aby dostrzec w nich małe okienka i taras klasztoru mnichów.

Dotychczas droga R 8 była przyzwoita niestety, ale i to się skończyło. Remonty, przebudowy niemal do samej stolicy Kiszyniów, który swój wygląd zawdzięcza rosyjskim architektom wojskowym. Nasz pobyt w mieście nie był planowany na długo. Spędziliśmy tutaj około czterech godzin. Głównie w centrum, które jest podzielone na regularne kwartały ulic po obu stronach głównego bulwaru Stefana Wielkiego. Idziemy tą reprezentacyjną ulicą miasta. Oglądamy wielgachne pionowe bryły rządowych budynków i Pałacu Prezydenckiego. Po drugiej stronie ulicy wzdłuż defiladowej „płaszczadki” rozciąga się siedziba rządu Republiki Moldova, a dalej otwierający swe przytłaczające skrzydła Parlament tejże Republiki. Obok jest siedziba ambasady rosyjskiej dobitnie wskazująca, że w ramionach, jakiego niedźwiedzia będzie Mołdawii najlepiej. Fascynujący jest Kiszyniów na poziomie ulicy. Zaglądamy do sklepów. Oszałamiająca jest pstrokacizna ostentacyjnego bogactwa – salony najlepszych światowych firm, Lexusy i najnowsze Chryslery, dziewczyny odstrzelone, że daj Panie Boże zdrowie – i ukrytej biedy – babowinki handlujące przywiędłą zieleniną, żebracy. W trakcie wędrówki docieramy na bazar staroci. Staroci z czasów ZSRR. Tło muzyczne tworzą kalinki i dziesiątki innych nostalgicznych, marszowych i dziarskich melodii krasnoarmiejnych. Nigdzie w swoim życiu nie widziałem tylu kantorów, ani kasyn – ich ilości wynika chyba z tego, że obracają brudną walutą. Ludzki kocioł, mieszanina wszystkiego ze wszystkim, w której wyróżniają się mundurowi..

Naprzeciw gmachu rządu wznosi się neoklasycystyczny łuk triumfalny a zanim rozpościera się park miejski i cerkiew. W cieniu wszechobecnych kasztanów szukamy odrobinę chłodu. Powoli kończymy pobyt w stolicy. Wsiadamy do samochodu (to niesamowite, parkujesz przy głównym prospekcie, jest miejsce, nie ma parkomatów) i odjeżdżamy.

Robi się późno. Mamy do pokonania odcinek do MILETICI. To miejsce odwiedzimy dzień później. Na tą chwile najważniejsze jest znaleźć miejsce na nocleg. Po analizie mapy wybór pada po sąsiedzku na CELESTI. Wybór nie jest przypadkowy. Z mapy wynika, że jest tam jeziorko. W rzeczywistości okazuje się, że jest to jedynie sztuczny zalew, zbiornik wodny. Ale jest za to ośrodek wypoczynkowy. Na terenie, którego znajdujemy miejsce do noclegu. Jest prąd, internet, prysznice i czas na wypoczynek. O kąpieli w jeziorze nie ma mowy, bo akwen jest brudny. Więc nic innego nie pozostaje jak prysznic w hydrancie. Na kolację pieczona papryka z lokalnym białym owczym serem.









OTACI-MILETICI- KOMRAT

25.07.2012

Jadąc przez cała Mołdawię z północy na południe nietrudno nie zauważyć, że kilometry ciągnących się wzdłuż dróg sadów to nieograniczone możliwość produkcji wina. Od dawna Mołdawia winem stoi. Świadczą o tym największe na świecie piwnice win; Cricova i Milesti Mici. Obie wytwórnie założone są w piwnicach, skąd wydobywany był wapień na budowę domów. Dziś są wielkimi podziemnymi miastami wina, największymi na świecie. Milesti z długością dostępnych korytarzy (120 km) wpisane jest do księgi rekordów Guinessa. Cricova z 200 km korytarzy pretenduje dopiero do tego. Użytkowanych jest na razie łącznie 50 km.

Rano zaglądamy do Milesti Mici. Z zewnątrz aż trudno uwierzyć, że za wielkimi drzwiami są magazyny win. Po wejściu na teren wzrok przykuwają dwie zwieńczone baryłkami wina fontanny: jedna tryska białym, druga czerwonym (niestety, jak się okazuje to odpowiednio barwiona woda), które z baryłek, dzbanów i butelek spływa do gigantycznych kielichów. Rzut oka i wystarczy stwierdzić, że w tym miejscu rządzi Bachus. Zwiedzanie w zależności od wyboru trasy odbywa wewnątrz samochodem. Przewodnicy twierdzą, że wkrótce po piwnicach będą poruszać się jedynie pojazdy elektryczne i nie wolno będzie wjeżdżać samochodom. My nie korzystamy z tego i po obejrzeniu firmowego sklepu opuszczamy winnicę

Kierujemy się dalej na południe. Droga się bardzo poprawiła. Jest szeroka i bezpieczna. Mamy dziś do pokonania duży dystans. Generalnie tego dnia chcemy opuścić gościnną Mołdawię i wjechać od południa do Rumunii. Delta Dunaju jest naszym celem. Krajobraz się zmienia. Po przejechaniu tego odcinka muszę zweryfikować opinię, że już mnie nic w tym kraju nie jest w stanie zaskoczyć. Południe kraju, włączone w XVI w. do Turcji ma swój własny, niepowtarzalny charakter. Nie ma tu, co prawda, takich cudów natury, jak dolina Dniestru, ani też imponujących miast, jak Kiszyniów. Przede wszystkim dominuje poczucie, że już zupełnie zboczyliśmy z uczęszczanych szlaków i znaleźliśmy się na opłotkach kontynentu. Południe to jeszcze biedniejsza i najbardziej zacofana część kraju bardziej niż ta widziana na północy. Turyści właściwie tu nie docierają i nie spotkałem obcych rejestracji. Na porządku dziennym jest tu widok furmanek a także można spotkać niezwykle popularne w ZSRR, pełniące funkcję pojazdu rodzinnego, motocykle z przyczepą. Im dalej na południe krajobraz się wypłaszcza, choć rozległe i rozciągnięte w południkowym kierunku wzgórza bynajmniej nie znikają. Znika natomiast charakterystyczny dla centrum kraju – las. Ustępuje on miejsca sięgającym po horyzont winnicom, rozległym pastwiskom i polom uprawnym, a także przydomowym sadom. Wsie nawleczone są jak paciorki wzdłuż rozległych dolin Mołdawii. Czas w podróży mija nam szybko. W czasie pobytu w Styrczy po raz pierwszy dowiedziałem się od Kasi o istnieniu Autonomicznego Regionu Gagauzji. O fakcie wjazdu do tego regionu informują nas przy drodze wielkie napisy Kim są mieszkańcy – Gagauzi. – Jest ”….to nieliczna grupa ludności turkojęzycznej – pielęgnująca własną niepowtarzalną kulturę, własne obyczaje i ciekawą historię.

W stolicy regionu – 35-tysięcznym Komracie mieszka spora polska mniejszość. Mamy od Kasi numer telefonu do polki, która tu mieszka. Była taka opcja, aby tu przenocować Samo miasto nieciekawe. Stajemy jedynie na większe zakupy. Chcemy zrobić zapasy żywności. Między innymi kupić wino i papierosy w cenie paliwa. W Rumunii jest dużo drożej, więc jest to jedyna okazja. Obiadek w lokalnej knajpce był rewelacyjny pod każdym względem. Niska cena, lokal z innej epoki, obsługa przemiła i atmosfera iście domowa. Aż żal wyjeżdżać, bo pewnie już nigdy tu nie wrócimy. Ostatnią czynnością, jaką robimy przed przekroczeniem granicy jest zatankowanie samochodu. Paliwo jest tu w cenie 2.50 za litr .Niestety cena paliwa nie idzie w parze z jej jakością. O czym przekonałem w trakcie całego pobytu w tym kraju. Granicę przekraczamy w CAHUL. Kłopotów z pokonaniem granicy nie było. Choć byłoby się, do czego doczepić. Nasze zapasy papierosów przekraczały dozwolone normy. Jednak panowie celnicy z jednej i drugiej strony bardziej udają niż sprawdzają. Wjeżdżamy ponownie do RUMUNII.

Link do zdj MOŁDAWIA:




















RUMUNIA część 2

Region GALUDŻA- GALATI-Delta Dunaju



Obieramy kierunek GALATI. Po przekroczeniu promem Dunaju kończymy podróż na ten dzień. Galati jest miastem portowym. Duża portowa aglomeracja. Odnajdujemy przeprawę portową i nie bez kłopotów dostajemy się na prom. Kłopoty spowodowane były moim zmęczeniem i źle zrozumianą informacją na temat ceny biletu na prom. W końcu wszystko się wyjaśniło. Wjeżdżamy na prom. Samochody ciężarowe, osobowe a wśród nich my i inny polski samochód. Małżeństwo z Warszawy, które jedzie z Krymu w kierunku Bułgarii. Jak zawsze w takich sytuacjach wymieniamy się informacjami i doświadczeniami. Po zjechaniu z promu jeszcze jakiś czas jadą za nami. My zwalniamy, bo szukamy miejsca, które na dzisiejszy wieczór będzie naszym kolejnym noclegiem na łonie natury. Tym razem będzie to twierdza z okresu imperium rzymskiego.

Po lewej stronie naszej drogi towarzyszy nam rozlewisko delty Dunaju. Słońce chyli ku zachodowi widoczność idealna. W końcu po 20 kilometrach w blasku zachodzącego słońca ukazuje się nam DIGONETIA.

Dinogetia była starożytną osadą, a później Romańską twierdzą. Znajduje się po prawej (południowej) stronie Dunaju, w pobliżu miejsca, gdzie łączy się z rzeką Siret. Dziś zastajemy tu ruiny i częściowe zrekonstruowane umocnienia. Teren jest cały ogrodzony. Nad rozpadająca się furtką wisi napis informujący, że teren jest pod opieką Instytutu Archeologii Rumuńskiej Akademii. Kamienna ścieżka doprowadza nas do opustoszałego domku. Dom sprawia wrażenie, że jest opuszczony. Stara kłódka wisząca na drzwiach potwierdza nasze przepuszczenia. Wokół nas dostrzegamy przyrządy codziennego użytku. Więc jednak ktoś tu bywa.? Zapewne bywają tu studenci, którzy prowadzą tu prace archeologiczne. Wchodzimy, więc dalej i pełni obaw zwiedzamy obiekt. Jak zawsze w takich miejscach od razu pojawia się piesek, który towarzyszy nam do rana.

Spacerujemy po murach twierdzy. Z najwyższego jej miejsca rozpościera się przepiękna panorama na deltę Dunaju. Oczami wyobraźni widzę jak niegdyś tu było. Dziś ruiny. Postanawiamy, że dzisiejszą noc spędzimy tutaj i w tym miejscu. Szkoda tylko, że nie można wjechać tu samochodem. Na pewno bym to uczynił, bo przy domku jest studnia i stół. Ale trudno, więc oddalam się pieszo w poszukiwaniu miejsca do noclegu. Warunek musi być jeden - studnia. Na szczęście w tym kraju znalezienie studni nie jest trudnym zadaniem. Noc spędzamy w towarzystwie pieska, pasącego się obok konia i w sąsiedztwie ruin rzymskiej twierdzy. Wszystko było by ok. gdyby nie jeden fakt. Delta Dunaju - piękne miejsce dla nas ludzi, ale i raj dla komarów. Więc po zjedzeniu kolacji w iście ekspresowym tempie znaleźliśmy się w samochodzie - sypialni szukając schronienia przed wszechobecnymi komarami. Do walki z nimi użyliśmy wszelkich dostępnych środków, aby choć trochę wyrównać szanse. Na szczęście noc minęła spokojnie.



DIGONETIA-TULCEA-HISTRIA-OLIMP

Czwartek 26.07.2012

Wstajemy wczesnym rankiem a właściwie świtem. Słońce wschodzące nad deltą zwiastuje kolejny gorący dzień. Kąpiel w studni chłodzi i jednocześnie łagodzi obolałe ciało po nocnej walce z komarami. Szybkie śniadanie na łonie natury i opuszczamy to mimo wszystko przyjazne miejsce. Kierujemy się dalej na południe. Spod ruin obieramy kierunek Morze Czarne.

Kolejnym miastem na naszej mapie podróży jest TULCEA. Po drodze mijamy kolejne wioski, teren jest wyżynny, pełen sadów, pięknych pól słonecznikowych. Zauważam, że po zbożach nie ma tu już śladu. Coraz widać zbiorniki wodne, rozlewiska, kanały i małe rzeczki.

Docieramy do Tulcza (rum. Tulcea). Według przewodników miasto to jest najlepszą bazą wypadową dla wyprawy do delty Dunaju. My się tam nie wybieramy, bo nie jesteśmy gotowi na stoczenie kolejnej wojny z komarami. W samym mieście czuć wyraźnie orientalną atmosferę. Miasto zostało założone 2600 lat temu przez Greków. Za panowania rzymskiego nosiło nazwę Aegyssus. Od XIII do XIV w. Tulcza pozostawała w rękach genueńskich kupców. Począwszy od 1416 r. znalazła się pod panowaniem otomańskim. Pod nazwą Tulcza miejscowość pojawia się dopiero w 1694 r. Pozostając pod turecką okupacją przez ponad 400 lat, do ok. 1860 r. była stolicą sandżaku. Zwiedzamy ruiny starej twierdzy znajdującej się w parku Pomnika Niepodległości, obok jest muzeum archeologiczne. Sam pomnik Niepodległości jest wart wędrówki na wzgórze. Został postawiony ku czci bohaterów wojennych z lat 1877-78. Przy Str. Independeniei jest meczet Azizie został zbudowany w 1863 r. Warto poświęcić chwilę również cerkwi greckiej (Str. Gheorghe Doja) i cerkwi katedralnej św. Mikołaja (Str.Progresului). My jednak jedziemy dalej. Droga jest szeroka i bezpieczna, czasami trafiamy na roboty drogowe. Teren płaski, dookoła fermy wiatrakowe i rozlewiska. Po drodze coraz odbijamy w bok. Nie zawsze udaje się nam zobaczyć coś ciekawego. Czasami warto zboczyć z głównej drogi po to żeby zobaczyć prozę codziennego życia lokalnej społeczności. Kierujemy się wzdłuż wybrzeża na południe. Docieramy do Enisali, gdzie ze wzgórza z ruinami bizantyjskiej twierdzy Heraclea, rozciąga się przepiękny widok na jezioro przybrzeżne Razim. Będąc w tej okolicy, warto udać się do zamieszkanej przez lipowian (starowierców) wsi Jurilovca. Następnym punktem trasy jest Histria. Znajdują się tu w pozostałości osady greckiej, istniejącej prawdopodobnie od VII w. p.n.e. do ok. 640 r. n.e. Uwagę zwraca zwłaszcza Wielka Brama i Wielka Wieża (służąca jako więzienie dla jeńców wojennych), ponadto ruiny łaźni i dwóch bazylik. I tu uwaga nie kupisz biletu bez gotówki. Czego doświadczyliśmy na własnej skórze. Wówczas moja złość osiągnęła apogeum. Kolejne kilometry wybrzeża to prawdziwy raj dla miłośników plażowania. Ciepłe morze, szerokie piaszczyste plaże, a ulokowane tuż przy morzu centra rozrywki zachęcają zarówno do biernego jak i aktywnego wypoczynku. My po minięciu Konstancji docieramy do OLIMP by w Popas – Zodiak na polu campingowym założyć czterodniowa bazę http://www.campingzodiac.ro/. Wcześniej odwiedzaliśmy inne auto-campy, lecz ten nam najbardziej przypadł do gustu. Od tej chwile przez cztery dni zero jazdy samochodem. CAMPING ZODIAK

26-28.07.2012r Leniuchowanie……………. Podczas pobytu na tym wzorcowym pod każdym względem campingu spotykamy Polaków. Spotkanie naszych rodaków w tym rejonie nie jest może nic specjalnym, ale to spotkanie było szczególne. Po trzech latach, w zupełnie przypadkowych okolicznościach spotykamy małżeństwo, z którym po raz pierwszy spotkaliśmy się na Węgrzech w drodze do Albanii. W całej tej historii na uwagę zasługuje fakt, jakim podróżują samochodem. Mianowicie wędrują już od lat polskim samochodem terenowym HOKER. Tym razem już porobiłem zdjęcia samochodu i porozmawialiśmy sobie na temat historii tego samochodu a także o ich podróżach. Tak jak i my oni, co roku wędrują po Bałkanach. Ich głównym celem są góry, ale czasami wpadają nad morze. W swojej dalszej podróży kierują się do Bułgarii i do Albanii. Samo morze Czarne nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Wcale nie było takie ciepłe i czyste. Mnie osobiście brakowało skał, lazurowego koloru morza z nad Adriatyku. Co do pola namiotowego. Największym minusem było mnóstwo ludzi. Po za tym było tam wszystko. Socjal na wysokim poziomie, WIFI, basen z którego korzystałem natomiast nie korzystałem z kąpieli morskich.
Link do zdj.DELTA DUNAJU - GALLUDŻA


NEPTUM - BUKARESZT- TANCABESTI

29.07.2012r

Wczesnym rankiem opuszczamy wybrzeże morza Czarnego. Niedziela będzie dobrym dniem, aby jechać w kierunku do BUKARESZTU. Praktycznie od tego momentu będziemy jechać cały czas na północ a odległość do domu będzie się zmniejszać z dnia na dzień. Lecz za nim to nastąpi przed nami jeszcze wiele kilometrów a wraz z nimi i atrakcji. Odcinek ten pokonujemy piękną autostradą. Miejscami trwają prace remontowe lub wykończeniowe. Do celu dotarliśmy w samo południe. Upał nie miłosierny termometr samochodowy wskazywał 43 stopni w słońcu. Miasto jest zupełnie wymarłe jakby wszystkich wysiedlili. Jest niedzielne południe, więc przy takim upaIe normalni ludzie siedzą w domach lub są nad wodą. Szczerze mówiąc na to liczyłem. Mamy miasto dla siebie. Mogę swobodnie się po nim poruszać pieszo i samochodem. Coś za coś. Jako że trudno jest w jedno popołudnie zwiedzić miasto, więc podstawie dostępnej nam mapy nakreślamy naszą marszrutę ulicami Bukaresztu. Głównie kierujemy się w rejon starego miasta a na koniec zostawiamy sobie główny plac i parlament. Parkujemy w dowolnym wybranym miejscu, co pewnie w powszedni dzień byłoby niemożliwe. Na początek idziemy coś zjeść. Fast-food okazał się niestety złym wyborem, ale trudno. Nasyceni ruszamy w miasto. Zwiedzanie Bukaresztu zaczynamy na jednym z głównych placów miasta - Piaţa Revoluţiei. Wrażenie robi okazałe Rumuńskie Ateneum (Panteon), które zachwyca nie tylko od zewnątrz, ale i przepięknym wnętrzem (ikonami, dekoracją). Mijamy niedaleko Pałac Królewski i Narodowe Muzeum Sztuki, które posiada najbardziej wartościowe zbiory sztuki w całej Rumunii (w tym dzieła Rubensa, Moneta, Sisleya i Renoira). Nasz spacer w doskwierającym coraz bardziej upale kontynuujemy ulicą Calea-Victoriei, wzdłuż której usytuowanych jest kilka reprezentacyjnych obiektów miasta, m.in. secesyjny budynek CEC-u (siedziba rumuńskiego banku). Skręcamy w Strada Stavropoleos (prostopadłą do Calea Victoriei) odnajdujemy piękną świątynię prawosławną - cerkiew Stavro-poleos. Pobliskie uliczki (Str. Lipscani, Str. Gambroveni czy Str. Covaci), na co dzień są pełne turystów i należą do najładniejszych w mieście. Kierując się na południe, dotarliśmy do położonego przy najstarszej ulicy Bukaresztu - Strada Franceză, Starego Dworu. Są to ruiny dawnej siedziby książąt Wołoszczyzny, rozbudowanej w czasie rządów Włada Palownika (Drakula). Naszą prawie cztero godzinną wędrówkę ulicami Bukaresztu kończymy wizytą w klimatyzowanej kawiarni. Oj, żal było wychodzić. Umordowani docieramy do samochodu. Po przekroczeniu rzeki, (której bieg zmienił Nicolae Ceauşescu dyktator Rumunii od 1967 do 1989 roku. i który został obalony i stracony w wyniku rewolucji) docieramy do Domu Ludu (Casa Popurului), obecnie siedziby Parlamentu (największego po amerykańskim Pentagonie gmachu na świecie - okrążenie go to, co najmniej 2-kilometrowy spacer). Powoli żegnamy się ze stolicą Rumunii. Krążymy samochodem jeszcze po mieście podziwiając centrum miasta. Dochodzi godzina 18 i jak zawsze pod koniec dnia czas pomyśleć o noclegu. Według informacji z pozyskanych przewodnika jest tu tylko jeden camping przy drodze nr 1 w kierunku na Ploesti i Brasov. Jedziemy do niego. Umiejscowienie jest ciekawe , socjal również, lecz cena iście jak na stolicę przystało, czyli wysoka. Postanawiamy jechać dalej mając nadzieję, że znajdziemy odpowiednie miejsce. Po drodze mijmymy dwa jeziorka. Idealne miejsca do nocowania. Pierwsze jeziorko sobie odpuszczamy, lecz przy drugim w TANCABESTI zjeżdżamy z głównej drogi kierując się na jego zachodni kraniec. Docieramy do bramy z napisem „Two lake two brothers”, po drodze dostrzegamy napisy „Area private” . Nie ma, więc innego wyjścia jak zdobyć informacje u źródła a najlepiej właściciela. Odszukuję kogoś, kto może wyrazi zgodę na nasz pobyt. Pan, który okazje się być tu zarządcą po krótkiej rozmowie i konsultacji z właścicielem zezwala nam na pozostanie. Gość przyjmuje mnie w swoim biurze. Wszędzie dostrzegam dyplomy, puchary i mnóstwo innych rzeczy. To, co je łączy to ryby i wędkarstwo. Okazuje się, że są to jeziora do sportowego wędkowania ryb. Tu odbywają się zawody wędkarskie, jest i restauracja. Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni ze znalezionego miejsca, a najważniejsze jest to, że mamy prąd, spokojne i bezpieczne miejsce. Stajemy na wąskim pasie łączącym dwa jeziorka. Wystawiamy, więc grilla i szykujemy się do kolacji a także „odpalamy” laptopa. Tu okazuje się, że mamy od losu dodatkowego bonusa tzn. internet. Dzięki temu prawie cały wieczór rozmawiamy z moim bratem. Jedyną obawą tego wieczoru był fakt czy będą komary czy nie. Na szczęście komarów nie było.

Link do zdj. BUKARESZT i TANCABESTI


Region TRANSYLWANIA-WOŁOSZCZYZNA

TANCABESTI – SYNAIA - BRASOV – ROSTOV – BRAN

30.07.2012

Noc spokojna. Rano okazało się, że zginął mi gumowy klapek, który pozostawiłem przy samochodzie. Jak zawsze każdego wieczoru towarzyszył nam pies. Pewnie on na pamiątkę wyniósł sobie mojego klapka będąc wcześniej zwabiony zapachami pieczonego mięsa na grillu. Rano szybciutko opuszczamy „Two lake ,two brothers”. Przed nami kolejny etap. Powoli zbliżamy się do TRANSYLWANI, krainy, która każdemu kojarzy się wampirami i Drakulą. Jest to jeden z najpiękniejszych regionów Rumunii, który przez ponad tysiąc lat należał do Królestwa Węgierskiego. Obok Węgrów i Rumunów żyli tu także Niemcy. W wielu miejscach do dziś zachowała się tradycyjna, saska zabudowa, a starsi ludzie nadal mówią po niemiecku. Najbardziej charakterystycznymi zabytkami Siedmiogrodu są unikatowe, kilkusetletnie kościoły służące dawniej także do celów obronnych. Obecnie siedem z nich wpisanych jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Droga zaczyna się robić kręta wjeżdżamy w Karpaty. Po godzinie jazdy jesteśmy właśnie w takim miejscu - SYNAIA. Miasto w centralnej części Rumunii. U stóp góry Bucegi . Tu odnajdujemy klasztor, do którego wspinamy się samochodem zaraz po zjechaniu z głównej drogi. Usytuowany tu klasztor nadał nazwę pobliskiej miejscowości Sinaia. Chodzimy po jego dwóch dziedzińcach otoczonych niskimi budynkami. W oknach piękne kwiaty i jak zawsze w takich miejscach ład i porządek. W środku każdego z dziedzińców jest mały kościół zbudowany w stylu bizantyjskim . Jeden z nich to -"Biserica Veche" (Stary Kościół) - pochodzi z 1695, a nowszy "Biserica Mare" (Wielki Kościół) została zbudowana w 1846 r. To z czego słynie SYNAI to renesansowy pałac. Dotarcie do niego jest możliwe tylko pieszo i cały czas w górą pośród wiekowych dębów i buków wzdłuż straganów pełnych lokalnego rękodzieła. Na samym końcu tej drogi z lasu wyłania się nam pałac Peles o architekturze w stylu bawarskim, prywatna własność byłego król Michała I. Król zgodził się otworzyć pałac dla zwiedzających w zamian za odpowiednie wynagrodzenie dla rodziny królewskiej. Warto było tu wejść, ale żałujemy, że dziś jest poniedziałek. Oznacza to, że wszystko jest zamknięte. Stąd rozpościera się piękny widok na cała dolinę i Karpaty. Wracamy na nasz szlak i jedziemy dalej. BRASOV osiągamy po kolejnej godzinnej jeździe. Cały czas podziwiamy górskie widoki. Samo miasto leży już na wielkiej równinie. Dookoła pasma górskie Karpat. Miasto założone w 1211r. przez krzyżaków, w średniowieczu centrum wymiany między półwyspem bałkańskim a Mołdawią . Ciekawostką jest fakt, że w latach 1951-1961miasto nazywało się Oraşul Stalin (Miasto Stalina). My możemy zapoznać się tylko z niewielką częścią miasteczka. Stare Miasto, reprezentuje różne style architektoniczne. Spacerując po starym mieście za ratuszem jest późno średniowieczny Czarny Kościół (Biserica Neagră). Swoją potoczną nazwę zawdzięcza pożarowi. Nie możemy go zobaczyć od, wewnątrz ponieważ jest zamknięty( poniedziałek). Przechadzając się po uliczkach Braszowa wchodzimy jedną z bram miedzy kamienicami a dalej trafiamy nieoczekiwanie do cerkwi św. Mikołaja (XIV w). Całe stare miasto jest otoczone pozostałościami murów miejskich z basztami, wieżami i murami miejskimi. W jednej z restauracji na rynku zjadamy obiadek. Cały rynek jest pełen letnich ogródków i oczywiście turystów. Wyjeżdżamy w kierunku RASNOV, lecz za nim tam się skierujemy zaliczamy LIDLA uzupełniając nasze zapasy. Zbliżając się do RASNOVA z daleka naszą uwagę przykuwa twierdza, która majestatycznie stoi nad miastem na jednym z otaczających wzgórz. Jak jest góra a na niej twierdza to znaczy że trzeba będzie się tam wspiąć. Na samą myśl o tym Gosia rezygnuje z tej wątpliwej dla niej przyjemności i pozostaje na dole. Później okazuje się, że na górę regularnie kursuje traktor z wagonikami.

Na szczyt udałem się sam, pieszo. Samo wejście i zejście zajęło mi niecałe dwie godziny. A warto było. Jak zawsze z takiego miejsca rozpościerała się piękna panorama. Jako, że zbliżał się wieczór, więc widoczność była znakomita. Sama twierdza jest cały czas rekonstruowana. Wewnątrz murów są odbudowane uliczki, małe sklepiki oddające charakter tego miejsca. W środku spacerują strażnicy w ówczesnych strojach coraz pozując do wspólnych zdjęć. Kolejny dzień zbliżał się ku końcowi. Po zejściu do samochodu ruszyliśmy w kierunku BRAN. Atrakcje związane z tym miejscem zostawiamy sobie na drugi dzień. Teraz w ostatnim etapie tego dnia trzeba znaleźć miejsce do spania. Najlepiej by było, aby to był auto-camp. Czas ponownie skorzystać z dobrodziejstw, jakim jest ciepła woda i prysznic. Pierwsze takie miejsce, jakie spotykamy jest w Rasnov, ale szybko go opuszczamy i lepiej tego nie komentować. W końcu dojeżdżamy prawie do samego BRAN .Tu zarzucamy kotwicę w CAMP VAMPIR. W trakcie tej jednej nocy krwi tu nam nie wyssali, ale pieniążki tak. Tanio nie było, ale trudno. Najważniejsze, że była ciepła woda i prąd. Jak zawsze w takich miejscach spotykamy Polaków. Generalnie na miejscu jest i kilka innych nacji. Niemcy w wspaniałych terenówkach śpiący w namiotach usytuowanych na dachu samochodu. Młodzi Rosjanie śpiący w namiocie i rowerzyści, którzy śpią w śpiworach pod gołym niebem. Po za tym tradycyjne ciągane przyczepy i campery. My, aby tradycji stało się zadość przy kolacji mamy towarzystwo w postaci pieska. Wieczorne kolacje przy świetle (nie zawsze księżyca), panująca wokół cisza pozwalają zapomnieć o troskach i problemach codziennego dnia, do którego niestety powoli się zbliżamy.




















BRAN – POINARE

31.07.2012

Poranek rozpoczęliśmy od porannej kawki i jajecznicy. Perfekcyjnie sprzątamy nasze miejsce i udajemy się do celu, czyli malowniczego zamku we wsi BRAN. Obiekt wzniesiony w XIVw. Przez królów węgierskich. Reklamowany, jednak jako obiekt związany z pierwowzorem Drakuli – Vladem Palovnikiem, dzięki czemu zawdzięcza ogromną popularność wśród turystów. Ta popularność i ciekawość i nas tu przywiodła. Na zamkowym dziedzińcu w jednym z programów kulinarnych swoje umiejętności kulinarne prezentował pan MAKŁOWICZ. Ze znalezieniem miejsca do zaparkowania nie było większych problemów. Przedzamcze jak to bywa w takich miejscach jest miejscem handlowym. Kupimy tu wszystko, co da się sprzedać a związane jest z twórczością powiedzmy ludową. Na szczęście dla Gosi samo wejście do góry nie jest tak uciążliwe. Zamek jest wzniesiony na pograniczu z Wołoszczyzną i był ważnym punktem obronnym. Od roku 1920 pełnił funkcję letniej rezydencji królowej Rumunii Marii. Przejęty został przez komunistyczny rząd Rumunii w 1947r., powrócił w 2006r prawowitych właścicieli. Dzięki książce Brama Stokera zamek uchodzi za siedzibę Drakuli, choć pierwowzór tej postaci, nigdy w nim nie mieszkał. Prawdziwą siedzibą Vlada było, bowiem Poenari, do które jeszcze dziś się udajemy. Zwiedzane sale posiadają ciekawe ekspozycje. Coraz pniemy się lub schodzimy wąskimi schodami wchodząc do kolejnych zamkowych komnat. Podziwiamy zgromadzone tu meble, biżuterię inne rzeczy z życia codziennego okresy XIX w. Czas w takich miejscach biegnie niezwykle szybko i nim się obejrzeliśmy to dotarliśmy do końca zwiedzania. Etapem końcowym jest wcześniej wspomniany dziedziniec gdzie gotował Pan MAKŁOWICZ. Żegnamy malowniczy zamek i udajemy dalej śladami Vlada Palownika z Poenari. Dotarcie w okolice POENARI okazało się nie takie proste. Okazało się, że jest też inna miejscowość o takiej samej nazwie. Niestety albo stety straciliśmy dwie godziny na powrót na właściwe tory. To opóźnienie jak i dłuższy pobyt w BRAN sprawiły, że nie zrealizowałem innego przewidzianego planu na ten dzień. Mieliśmy jechać trasę TRANSAGORSKĄ pokonując Karpaty w jego najwyższym miejscu. Opatrzność nad nami czuwała. Im bliżej byliśmy celu wraz z malejąca ilości kilometrów zbliżaliśmy do czarnych chmur, które mogły przynieść tylko jedno – kłopoty. Długo nie musieliśmy czekać. Zrobiło się szybko ciemno i w strugach deszczu przy grzmotach zaczęliśmy szukać miejsca, aby się schronić. Woda wypłukiwała kamienie a te spadały na drogę. Na początku zjechaliśmy nad rzekę ARDŻESZ gdzie w otoczeniu wysokich gór rozważałem nocować. Miałem jednak obawy czy to dobry pomysł. Ulewa z minuty na minutę przybierała na sile i były podstawy sądzić, że rzeka może podnieść swoje koryta. Po za tym istniało niebezpieczeństwo czy my w ogóle wyjedziemy po rozmokłej już drodze. Pocieszające jednak było to, że opodal nas były jeszcze inne samochody i namioty. Postanowiłem jednak nie czekać i wyjechać ponownie na główną drogę. Wróciliśmy do pobliskiej miejscowości. Miejscowość, do której wróciliśmy nazywała się CAPATINI. Był tu hotelik na terenie, którego było kilka domków do wynajęcia. Była również zadaszona letnia kuchnia, która najbardziej mi przypadła do gustu. Szybciutko uzyskałem zgodę na pozostanie tu na noc jak również zgodę na korzystanie z zadaszonej kuchni. Stanęliśmy możliwie blisko kuchni i rozpoczęliśmy przygotowanie do kolacji. W trakcie naszych przygotowań do kolacji nieoczekiwanie w naszym towarzystwie pojawiła się grupa motocyklistów na polskich numerach rejestracyjnych. Chłopaki jechali z kierunku, jaki my mieliśmy dziś pokonać. Z ich relacji wynikało, że deszcz ich złapał jak zjeżdżali z trasy TRANSAGORSKIEJ. Jakie szczęście, że my zostaliśmy na dole. Chłopaki wynajęli wszystkie domki, jakie były w naszym sąsiedztwie a my użyczyliśmy im naszego czajnika. Generalnie jechali do Turcji a było ich z 16-tu. W samym hoteliku była też kolonia dziecięca, więc obecność grupy motocyklistów przyciągnęła wielu oglądaczy. Wykąpani rozpoczęliśmy nasz kolejny wieczorny seans filmowy a później spanko. Jutro czeka nas wspinaczka do zamku VLADA PALOVNIKA i trasa TRANSAGORSKA.

Link do zdj.

















CAPATENENI – POENARI – Tama na rzece ARGŻESZ – TRASA TRANSAGORSKA – SIGHISOARA – MEDIAS – gdzieś pod mostem ……

01.08.2012r.

POENARI oddalone było od naszego ostatniego noclegu o 5 km. Nad nią góruje zamek Vłada Palovnika. Aby tam się dostać trzeba było pokonać blisko 1480 schodów wśród bukowego lasu. Sam zamek Poenari, znany także jako cytadela Poenari to ruiny nad doliną uformowaną przez rzekę Ardżesz,blisko Gór Fogaraskich. Usytuowany na szczycie wzgórza, po lewej stronie Szosy Transfogarskiej. Założony na początku XIII wieku przez pierwszych władców Wołoszczyzny. W XIV wieku stał się główną twierdzą władców z dynastii Basarab. W XV wieku potencjał zamku dostrzegł Vład , który odbudował i wzmocnił mury twierdzy, tworząc z niej jedną ze swoich głównych fortec. O okrucieństwie Vlada krążą legendy. Był władcą Wołoszczyzny. Przydomek "palownik" związany jest z upodobaniami, które stosował w trakcie działań wojennych. Podczas zmagań z hordami Turków, posuwał się do bestialskich rozwiązań, które stworzyły z niego ikonę demonizmu. Przed jednym ze starć, gdy sułtan Mahmed II, stojący na czele oddziałów tureckich, zmierzał w głąb Wołoszczyzny, by uderzyć w oddziały Włada, ten przygotował mu "niespodziankę" w postaci lasu pali. Mahmed II natknął się na ok. 20 tysięcy pali, na które ponabijani byli jeńcy tureccy. Legenda, stosującego wymyślne metody unicestwiania wrogów Włada, zainspirowała pisarza Brama Stokera do napisania powieści o hrabim Drakulą, przez co zamek stał się atrakcją turystyczną. Pokonanie tych 1480 stopni dla Gosi okazało się nierealne. Po pokonanie połowy schodów wróciła do samochodu a ja szedłem dalej sam. To zajęło mi około godziny. Na samej górze zastaję ponabijanych na pal „ludzi” zbroczonych krwią. Zamek tak naprawdę dziś jest idealnym miejscem do oglądania panoramy na całą dolinę. Legenda tego miejsca przyciąga tu wielu turystów, ale po wejściu na górę mogą czuć się rozczarowani. Jedziemy dalej. Od strony południowej dojeżdżamy do olbrzymiej, wysokiej na 160 metrów zapory na wspominanej wcześniej rzece Ardżesz (rum. Argeş). Z przewodnika dowiaduję się budowa zapory trwała cztery i pół roku i została ukończona w roku 1965. Następstwem budowy było powstanie na wysokości 839 m n.p.m. sztucznego jeziora Vidraru o powierzchni niecałych 9 km². Droga prowadzi krawędzią zapory. Warto było się tutaj zatrzymać żeby z jednej strony zajrzeć w przepaść, a z drugiej popatrzeć na piękne jezioro. Na jeziorze widzieliśmy niewielkie statki, a niedaleko zapory coś na kształt małej przystani. Prawdopodobnie można sobie tu zafundować również krótki rejs po jeziorze. Zaraz za zaporą rozpoczyna się słynna szosa Transfogaraska. Główny cel dnia i nie ukrywam, byłem tą myślą bardzo podekscytowany. Szosa prowadzi przez najwyższe pasmo Karpat rumuńskich - Góry Fogaraskie. Droga ma 151 km i osiąga wysokość 2034 m n.p.m. przebijając się na drugą stronę najdłuższym tunelem w Rumunii (884 m). Powoli wspinamy się do góry. Zmienia się krajobraz. Droga wije się cały czas do góry. Znikają drzewa pojawia się niskopienna roślinność, aby na sam koniec nie było już nic poza kamieniami. Ze względu na te drogowe zawijasy, na całej długości szosy obowiązuje ograniczenie prędkości do 40 km/h, ale nawierzchnia jest bardzo dobra, jedzie się bardzo przyjemnie. Zauważam, że wielu lokalnych kierowców ograniczenie ignoruje. Inna sprawa, że widoki są piękne i naprawdę, szkoda by było przejechać tę trasę zbyt szybko. Małgosia jako pasażer może do woli sycić swoje oczy pięknem okolicy. Niestety kierowca jest w trochę gorszej sytuacji, a ponieważ nie potrafiłem sobie odmówić tej przyjemności, to zatrzymywaliśmy się po drodze chyba kilkadziesiąt razy! W drodze do najwyższego miejsca towarzyszy nam słońce. W końcu wjeżdżamy w najdłuższy tunel Rumunii, który zdawał się nie mieć końca. Po drugiej stronie niestety powitała nas mgła, która znacznie zmniejszyła widoczność. Wzdłuż całej drogi, co jakiś czas widzieliśmy grupki zaparkowanych samochodów, a obok całe rodziny lub grupy przyjaciół, koce, rozpalone ogniska, grille, czasem namioty...i pasące się świnie. W najwyższym punkcie są miejsce parkingowe a wokół niego mnóstwo straganów i zarazem kupców. Można kupić lokalne specjały i wszystko to, co w takim miejscu można kupić. Wszechobecna mgła po drugiej stronie pasma psuje nam widoki. Sesja zdjęciowa w czasie zjazdu nie jest najlepsza. Mimo mgły widoki po drodze zapierają dech w piersiach, a serpentyny zdają się kręcić w nieskończoność. Sama Szosa Transfogaraska geograficznie łączy Siedmiogród (Transylwanię) na północy, z Wołoszczyzną na południu, przebiegając pomiędzy najwyższymi szczytami pasma: Moldoveanu (2544 m n.p.m.) i Negoiu (2535 m n.p.m.). Drogę zbudowano z rozkazu rumuńskiego dyktatora Mikołaja Ceauşescu w latach 1970 -74. Podczas jej budowy zginęło 40 osób, oraz zużyto 6 milionów kilogramów dynamitu. Opuszczamy to uroczy zakątek i kierujemy się nadal na północ.

Link do zdj:


Zamierzamy jeszcze dziś dojechać do SIGHISOARY. Po zjechaniu z gór wjechaliśmy w zupełnie inny region Rumunii tj. WOŁOSZCZYZNA. Zdecydowanie zmienił się krajobraz z górskiego na wyżynny. Typowy region rolniczy. Pola uprawne a wokół zadbane gospodarstwa . Nazwy miejscowości przypominają nazwy węgierskich wsi i miasteczek. Historycznie okazuje się że mieszka tu mniejszość węgierska. Sama miasteczko i jego stara część to malownicze uliczki .Starówka, to doskonale zachowany 16-wieczny kompleks złożony z dziewięciu wież, brukowanych uliczek, kamienic i kościołów. W sezonie dominują tu kwiaty , stragany , kramy . A kolorowe kamienice dodają uroku . Sama starówka jest na liście UNESCO. Stanowi jeden z najpiękniejszych i najlepiej zachowanych średniowiecznych miast w Europie. Ciekawostka jest fakt to także miejsce urodzenia Vlada Draculi, znany także jako Vlad Tepes (Vlad Palownik), władca prowincji Wołoszczyzny. Szwendamy się uliczkami starego miasta. Drewniane schody o długości blisko 200 m doprowadzają nas do starej szkoły. Nie było by w tych schodach nic dziwnego gdyby nie fakt iż schody te są zadaszone. Na końcu tej wspinaczki spotykamy lokalnych grajków. Spacer po tym urokliwym miejscu kończymy po murach cytadeli która była zbudowana w XII wieku, a została dodatkowo wzmocniona i rozszerzona w XV wieku. Stare miasto posiada 14 wież. Najpiękniejszą z wież jest Clock Tower, czyli wieża zegarowa. Jak zawsze zaczyna brakować czasu. Czas pomyśleć o noclegu. Opuszczamy to miejsce . Jedziemy w kierunku niezwykle urokliwego miasteczka Mediaş. Dzięki temu, że nie ma tu zbyt wielu turystów, można cieszyć się niezwykłym klimatem tego miejsca. Najcenniejszym zabytkiem jest chyba położony na wzgórzu, widoczny z daleka kościół farny z 70-metrową Wieżą Trębaczy. Spacerujemy spokojnymi uliczkami starego miasta, otaczającego gród warowny. Krótki pobyt bo wieczór nas dopada w drodze. Rozglądamy się za polami biwakowymi. Niestety takich miejsc jest tu jak na lekarstwo. Owszem mijamy jedno i nie powiem że bardzo urokliwe. Camping posiadał między innymi basen, ogólnie pełen wypas ale i cena też zwalała z nóg. Na dłuższy okres można by było tam zostać . Nas jednak interesowało miejsce w którym moglibyśmy tylko się przespać. Tak czy inaczej kilometry uciekały za oknem zapadał zmrok . W końcu stanęliśmy nad rzeką w sąsiedztwie mostu i głównej drogi. Jak zawsze w takich sytuacjach szybka kolacja i spanko. Rano ruszamy dalej.





Gdzieś pod mostem – TURDA – CLUJ NAPOKA – ORADEA – UKRAINA – TYLAWA (Polska)

02.08.2012r.

Ranek jak zawsze wita nas słoneczkiem .Noc spokojna , obawiałem się komarów jak to miało miejsce w delcie Dunaju. Na szczęście obawy były płonne. Docieramy tu wczesnym przedpołudniem . Śniadanko i kawka w knajpce Zastanawiam się jak opisać to miasto. Miasteczko typowo prowincjonalne. Na pierwszy rzut oka nie ma w nim nic specjalnego. W mieście możemy podziwiać jedną z największych i najstarszych kopalni w Europie – Salina Turda. Sól wydobywano tu już w czasach rzymskich. Według tablicy informacyjnej eksploatację zakończono w roku 1932, a w 1992 miejsce otwarto dla zwiedzających. Obecnie kopalnia uznawana jest za jedną z większych atrakcji Rumunii. W skład kompleksu wchodzą trzy szyby: Terezia (z najgłębszym punktem – 120 m), Anton (108 m) i Rudolf (42 m). Na różnych wysokościach zbudowane są specjalnie oświetlone drewniano-metalowe konstrukcje, z których podziwiać można skomplikowane formacje skalne i poszczególne atrakcje kopalni. Od wejścia, mimo panującego na zewnątrz upału ubrani ciepło idziemy przez długi (prawie kilometrowy), solny korytarz kierujący do Komnaty Echa. Doskonała akustyka się potwierdza. Dalej kolejne sale i mnóstwo wąskich korytarzy prowadzących do głównej komnaty Saliny. Warto było tu dojść . Mówiąc kolokwialnie szczena mi opadła jak ujrzałem komnatę. Jest ogromna, że mieści w sobie m. in. amfiteatr, diabelski młyn, pole do minigolfa, tory do kręgli i plac zabaw, a także podziemne słone jezioro, po którym można przepłynąć wypożyczoną łódką. Salina Turda jest więc czymś więcej, niż zwykłą kopalnią soli. Jest to podziemny park rozrywki, w którym można spędzić aktywnie cały dzień. Ceny biletów zaczynają się od 8 lei (ok. 7 zł – bilet ulgowy) do 15 lei (niecałe 14 zł – bilet normalny). Obiekt otwarty jest od 9.00 do 17.00. Na szczęście do tej wycieczki byliśmy odpowiednio przygotowani: temperatury w kopalni przez cały rok wynoszą ok. 12 st. C, a wilgotność jest na poziomie 80 %. Generalnie porównując ceny naszej kopalni w Wieliczce ta jest o wiele tańsza a wcale nie gorsza. Opuszczamy to miejsce. Szczerze mówiąc jest to ostatni etap naszej podróży . Teraz czeka nas droga do granicy. Jednak po drodze wjeżdżamy do KLUJ NAPOKI. W sumie głównie po to aby zjeść obiad. Spacer po mieście głównymi ulicami . Na pewno warto by było pędzić więcej czasu , bo jest co zwiedzać. Do granic z Węgrami mamy niedaleko . Granicę przekraczamy za ORADEA i kierujemy się najkrótsza drogą w kierunku Ukrainy. Ciekawość zobaczenia kawałeczka Ukrainy zwyciężyła. Jakież było nasze zdziwienie jak dotarliśmy do granicy w Użhorod a tam jest potężna kolejka. Sznur samochodów osobowych, tirów. Na miejscu dowiaduje się trzeba wypełnić kilka dokumentów stąd takie kolejki. Paliwo ukraińskie jest o wiele tańsze niż polskie i węgierskie. Trzeba było wypełnić różne deklaracja między innymi jaki masz stan paliwa w baku. Ta informacja będzie ważna przy wyjeździe. Na szczęście w całym tym zamieszaniu pomógł mi kierowca samochodu osobowego który stał w kolejce za nami. Sam zresztą nawiązał z nami kontakt . Okazało się ze mówi po polsku więc czas oczekiwania minął nam na rozmowie. Niestety jak wjechaliśmy do Ukrainy było już ciemno. Nie pozostało nam nic innego jak jechać do kolejnego przejścia a po drodze zatankować. Faktycznie paliwo na polskie wyszło około 2.50 a i jeszcze dokupiliśmy papierosy dla Gosi w tej samej cenie. Opuściliśmy Ukrainę po 2 godzinach i w Wielkiej Bierezinie wjechaliśmy do Słowacji. Z godnie z planem wróciliśmy w to samo miejsce czyli do Tylawy, gdzie na tym samym polu kempingowym przenocowaliśmy. Kolejny dzień to powrót do rzeczywistości kierunek Łupawa via Bydgoszcz.

Link do zdj:


PODSUMOWANIE

Zrobiliśmy ponad 7 tys. km. Zajęło to nam 18 dni. Podróżowanie po Rumunii i Mołdawii nie przysparzało większych problemów. Drogi, poza bocznymi są w dość dobrym stanie, nie brakuje też stacji benzynowych, a znalezienie noclegu nie stanowi żadnych trudności. Osoby podróżujące bez własnego środka transportu mogą większe odcinki trasy pokonać pociągiem lub autobusem, lecz dotarcie do niektórych bardziej oddalonych od głównej drogi wiosek może być utrudnione. Nie zawsze krótsza droga oznacza skrót.

Trochę spraw praktycznych

Co do strachu: my czuliśmy się tam bezpiecznie. Nie spotkało nas nic złego, ludzie traktowali nas życzliwie, starali się pomóc, podpowiedzieć, zaprowadzić. Tylko trudności językowe przeszkadzały czasem trochę w konwersacji. Bo ludzie mówią generalnie po rumuńsku. W dużych miastach możemy liczyć na porozumienie się po angielsku, choć nie ma takiej gwarancji. Za to w zapadłych wioskach w górach Marmaroskich możemy nawet popróbować... polskiego. Miejscowi rozumieją nieco, my ich też trochę... Jak to na pograniczu. Mieszkają tu albo Ukraińcy, albo ludzie rozumiejący mowę sąsiadów. Na północnych rubieżach Rumunii nie muszą się czuć dobrze ci, którzy potrzebują komfortu, hoteli i knajp o wysokim standardzie. Natomiast ci, którym wystarczy byle dach nad głową albo podróżują z własnym namiotem, mogą swobodnie przemieszczać się po kraju. Nie ma natomiast za wiele kempingów. Na naszej trasie znaleźliśmy tylko jeden w Săpâncie. Fakt, że z prysznicem i knajpką. Jeśli jednak podróżujemy z samochodem, wystarczy trochę zjechać z bocznej drogi i wypatrzyć równą i przestronną łąką. Inaczej jest na południu. Morze Czarne kurorty hotele dla każdego. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Podobnie jest w centralnej części. W sklepach jest wszystko, co potrzebne do życia, choć wcale nie tak tanio, jakbyśmy chcieli. Nawet w najbardziej zapadłych wsiach możemy liczyć na choćby mały sklep, otwarty od świtu do nocy. Często spełnia też rolę miejscowego klubu. Chleb i coś do chleba kupimy tam zawsze. Większość poradników i przewodników przestrzega przed podróżowaniem nocą. I słusznie. A to ze względu na dziury w drogach, oznaczone na przykład zatkniętymi gałęziami, albo – nie wiem, co gorsze – betonowymi zaporami, nieoświetlonymi oczywiście. Do tego zaparkowane wprost na jezdni pojazdy. Lepiej nie ryzykować. Pieniądze? Niestety trzeba je mieć. Rumunia, choć tania, nie jest za darmo. Z euro nie było kłopotów. To tyle . Kolejna wyprawa za rok. Gdzie ? . Czas pokaże.