czwartek, 10 kwietnia 2014

Kierunek Serbia, Macedonia, Albania, Czernogóra, Bosnia, Chorwacja

14/15.07.2010

Czas w drogę

Wreszcie upragniony urlop i aby nie stracić ani jednego dnia z urlopu tego samego dnia ruszamy w drogę. Sam wyjazd był długo zaplanowaną wycieczką. Czy dobrze przygotowaną? - to się wkrótce okaże .
Pakowanie przebiegło szybko i sprawnie a „sprzętu” było, co nie miara.
Roomster technicznie przygotowany, sprawdzone hamulce wymienione to i owo. Najważniejsze jednak będzie - jak sprawdzi się w praktyce nasza sypialnia w aucie? Teoria, teorią a praktyka, praktyką, więc zobaczymy. Wszystko było testowane na jednym z weekendowych wypadów. Mam nadzieję, że i tym razem będzie ok. Jednakże trzy weekendowe dni to nie miesiąc wędrówki.
Cel jest jeden. Jechać jak najdalej jak najwięcej zobaczyć i bez luksusów wakacyjnych. Luksusy mamy przez okrągły cały rok. Wygodne łóżko, tv, itp. wynalazki cywilizacji idą na bok. Każdy ma swój sposób na spędzanie czasu urlopowego a my preferujemy wakacyjną niewygodę na korzyść zwiedzania, oglądania, poznawania nowych miejsc, ludzi ich zwyczajów.
Celem są Bałkany, a dokładnie ta część gdzie mnie jeszcze nie było, czyli Kosowo, Macedonia i Serbia a przy okazji odrobina Węgier, Czarnogóry, Albanii i Bośni Hercegowiny. Tego ostatniego państwa nie mogłem sobie odmówić. Gosia twierdzi, że tak naprawdę to był główny cel. A wszystkie drogi i tak będą prowadzać przez Bośnię. Pewnie w tym stwierdzeniu jest trochę racji.
Pierwszy etap wiedzie przez Bydgoszcz, do której dotarliśmy w południe 14 lipca. Jeszcze tego samego dnia wieczorem jedziemy na południe. Kolacja u rodziców odwiedziny u Gosi Taty i w drogę.
Nocą przemieszczamy się przez Polskę, To jest jedyna szansa, aby w jak najkrótszym czasie pokonać naszą Polskę. No cóż takie polskie realia.
Dojazd od granicy bez większych problemów. „Krzysiek” tzn. nawigacja co chwilę ostrzega nas o radarach, robotach drogowych.
Na granicę w Chyżnym docieramy około 10 rano następnego dnia. Można było szybciej, ale, przed przekroczeniem granicy chcieliśmy dokonać ostatnich zakupów w Rabce i wymienić walutę w Jabłonnej. Lista zakupów długa - zupki, (które i tak wróciły do Polski),polska specjalność, czyli wódka marki Żubrówka i jakieś wędliny, trochę chemii. W sumie można było zakupić więcej wędlin, ale nie bardzo ufałem naszej lodówce. Po powrocie muszę jej wystawić ocenę na pięć z plusem. Natomiast co do wymiany waluty to tak się zakręciłem że chyba jestem „w plecy” - forinty droższe niż w Słupsku.
15.07.2010
Słowacja – krótki epizod
Kilometry uciekają, krajobrazy się zmieniają a my do przodu. Gosia w końcu prowadzi, bo  mnie zmęczenie dopadło a wakacji nie mam zamiaru zakończyć tuż za naszą granicą. Koniec jazdy - czas na dłuższy wypoczynek i na śniadanie. Stajemy na parkingu i rozbijamy naszą „kuchnię” na kółkach, stolik, butla z gazem, czajnik. W pełni samowystarczalni. Mocna kawka stawia nas na nogi. Kanapki na śniadanko i słodkie dodatki. Ponownie siadam za kierownicą, pełen wigoru i zapału. Do Budy jeszcze daleko. Muszę pamiętać o zakupie brakującej mi naklejki na boks - SK .
Węgry
Na najbliższej napotkanej stacji benzynowej obowiązkowy zakup kolejnej brakującej naklejki z literką – „H.” Tam też zajadając się lodami spotyka nas niespodzianka. Są nim pierwsi napotkani Polacy udający się do Albanii. Udając się do toalety kątem oka dostrzegam coś, co przykuło moja uwagę. Spośród mijanych samochodów, ich fragmentów wyłuskuję fragment czegoś, co przywołuje w mojej pamięci wiele miłych wspomnień. Widzę HONKERA w całej okazałości. Auto etatowo na wyposażeniu naszego wojska, a tutaj na cywilnych tablicach jedzie do Albanii. Nasi rozmówcy planują wyprawę bardziej ekstremalnie. Ich drogi będą się nieco różnić od naszych. Auto na krakowskich numerach wyposażone jest w „klimę”, desant przerobiony jest na część mieszkalną, wnętrze zmodernizowane do potrzeb turystycznych. Pod maską silnik Andoria - wiek pełnoletni. Wszystko lśni i jest wypucowane. Widać, że gość dba o to polskie cudo techniki samochodowej. Jeżdżąc na patrolach po bośniackich górach często zastanawiałem się jak po przeróbce na potrzeby cywilne może wyglądać ten samochód. Teraz miałem okazję to zobaczyć. Właściciel upewnił mnie, że tak podróżuje już od kilku lat i nigdy to auto go nie zawiodło. Jedno jest pewne w terenie wjedzie wszędzie.
Dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego nie mam żadnego zdjęcia z tego spotkania. Czas się żegnać i ruszać dalej. Ruszamy w tym samym kierunku tyle, że, my szybciej. Żegnamy się, być może do zobaczenia, gdzieś w albańskich górach.
Od spotkania z krakusami do Budy zostało 60 km. ”Krzyś” doprowadził nas idealnie pod wskazany adres tj. Bikercamp Benyovszky Móric 40 Budapeszt (http://www.bikercamp.hu.) Miejsce jest fajne, wszystko, jak trzeba. Usytuowane jest blisko centrum. Mały pensjonat z pokojami do wynajęcia, a ogród jako pole namiotowe. Cena 20 euro. Wszystko by było ok., ale problemy zaczynają się w momencie, kiedy okazuje się, że nasze auto to nasza sypialnia. Pani nie wpuszcza aut do swojego ogrodu.”Mój dom, moja twierdza...” jak mawia Gosia. Mimo naszych prób przekonania właścicielki musimy ulec. Musimy to uszanować i prosimy jedynie o wskazówki jak dotrzeć pod drugi posiadany przez nas adres. Dostajemy mapę, która, później stanie się naszym przewodnikiem.
Tym razem ”Krzyś” nie spisał się do końca jak należy. Co prawda doprowadził nas na wskazaną ulicę, ale wjazdu nie potrafił znaleźć. Z trudem w końcu znajdujemy wrota na teren auto-campu (www.hallercamping.hu).
Sprawy meldunkowe zakończyliśmy szybko. Trzeba było tylko znaleźć miejsce do rozbicia naszego „domu” na czterech kółkach. Zadanie jak się później okazało wcale nie było takie proste. Teren duży, jedna cześć to „patelnia” pozbawiona drzew. Druga - zacieniona pod drzewami, ale niestety "zaludniona". W końcu szczęście do nas się uśmiecha. Znajdujemy jedyne wolne miejsce. To szczęście będzie miało jednak drugie oblicze, ale o tym przekonamy się później tzn. na drugi dzień. Zajmujemy to „korzystne” miejsce jak wyspę na oceanie. Blisko do łazienek i innych potrzebnych miejsc. Pralki, lodówki, prąd wszystko to do dyspozycji i jest w cenie. Cena za dobę dwie osoby to koszt 19 euro. Cena hotelu czy też kwatery była by, co najmniej dwukrotnie wyższa.
Za najbliższych sąsiadów mamy cygańską rodzinę. Podróżują „merolem” na angielskich numerach. On opasły, wymodelowany samiec, oblepiony złotem, ona nieco mniejsza skaczącą wokół niego oraz trójka dzieciaków - nastolatków. Dwóch synów wyżelowanych tak samo jak ojciec plus siostra. Ona z nich wszystkich wyglądała najnormalniej. Zostali na jedną noc. Z drugiej strony w przyczepie Holendrzy. Jadą do Polski a dokładnie ich cel to : Kotlina Kłodzka .
Naprzeciw nas mamy Włochów. Dominują Skandynawowie, wszyscy podróżują camperami. Dalej już tylko Polacy tyle, że w namiotach. Ogólnie dużo młodzieży z namiotami. Ruch cały czas. W nocy cisza jak należy.
Wykąpani, najedzeni ruszamy w miasto. Podstawa to zorientować się w terenie, co, jak i gdzie. Zaopatrzeni w przewodniki i mapy (o dziwo po polsku, bo dostaliśmy je na miejscu) ruszamy do centrum. Długo to nie trwało, bo zmęczenie dawało się we znaki. Więc powrót i spanko.......w naszym M1.

16.07.2010
cd. Budapeszt
Poranek a tu niespodzianka.
Pierwsza to - po fali upałów w Polsce tu poranek zaskakuje nas deszczem. Deszczem, który jest jak balsam na rozgrzane ciała. Radość była niestety krótka, bo dzień okazał jeszcze bardziej upalny. Druga niespodzianka to, że dostaliśmy odpowiedź, dlaczego to miejsce było wolne.
O tuż stoimy obok szamba. Tak, szamba gdzie każdego dnia właściciele, camperów osobiście z wózeczkami lub całymi wozami podjeżdżają i opróżniają swoje zbiorniki z nieczystościami. Fakt nie trwa to długo, ale zawsze w porze śniadania. Śniadanie w tych warunkach i kawa nabierały innego aromatu. Co zrobić - coś za coś .
Na ten dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie centrum. Tym razem wszystko pieszo. Kierujemy się w kierunku metra. Metrem koloru niebieskiego za jedyne 320 forintów docieramy do centrum. Do celu dotarliśmy nie tak od razu jak by się wydawało. Język węgierski czytany i mówiony jest tak niezrozumiały, że wsiadamy w metro i jedziemy tylko w odwrotnym kierunku. Po zmianie kierunku już bez problemów docieramy do śródmieścia. Blisko 8 godzin drepczemy po ulicach Budapesztu podziwiając jego piękną architekturę. Raz Peszt potem Buda i znowu Peszt .Jakby spojrzeć na mapę zatoczymy duże koło. Przez remontowany most Małgorzaty kierujemy się w kierunku wyspy Małgorzaty. Już tutaj ukazuje nam się wspaniały gmach parlamentu ( o tym później) i nie mała panorama wybrzeża. Dalej, malowniczymi wąskimi uliczkami starego miasta wspinamy się na wzgórze zamkowe w starą część Budy. Zamek Budwański i wybrzeże Dunaju są częścią światowego dziedzictwa. Dzielnica zamkowa pełna muzeów, kafejek ulicznych grajków na skrzypkach oraz niezliczonej ilości turystów. To wszystko oddaje niesamowity klimat. Sprzed pałacu królewskiego rozpościera się wspaniała bajkowa naddunajska panorama miasta. Dla mnie największe wrażenie robi Baszta Rybacka zbudowana z białego kamienia.
Kiedy już uporaliśmy się z trudami wspinaczki podłączyliśmy się pod polską wycieczkę. Oczywiście za zgodą osób w niej uczestniczących. W sumie krótko korzystamy z tego dobrodziejstwa, bo przewodnik (Węgier mówiący po polsku) tak naprawdę niczym nas nie przyciągnął, nic nowego nie wniósł a opowiadał niezbyt ciekawie na tyle żeby przeciągnąć słuchaczy. Wycieczkowicze z niecierpliwością zerkali na zegarki, kiedy wybije upragniona godzina przerwy. Więc i my przy nadarzącej się okazji odłączymy się i idziemy swoją ścieżką. Na szczęście Gosi tym razem droga wiodła już po płaskim i w dół. Na dole nagroda. Odpoczynek nad brzegiem Dunaju w upalny dzień. Degustacja zimnego piwa miała swoja wymowę a cena nie miała w tej chwili znaczenia. Ten smak czujemy do dziś. Jakie piwo było? - nie pamiętam. Wiem jedno, że szybko wyparowało. Czas ruszać dalej. Kierunek most Dziewic przez Dunaj i powrót do Pesztu. Do Budy jeszcze wrócimy, ale wieczorem.
Kolejnym etapem był most Dziewic lub Łańcuchowy zbudowany w latach 1839-1849. Stanowił on kolejną przeszkodę do pokonania. Choć w porównaniu ze wzgórzem to pryszcz. Historycznie to pierwsze stałe połączenie leżących po przeciwnych stronach Dunaju Budy i Pesztu. Był jednocześnie pierwszym mostem kamiennym na odcinku Dunaju w granicach ówczesnych Węgier. Prace przy budowie mostu rozpoczęto w 1839, a oddano do użytku 20 listopada 1849 roku.Ciekawostką jest fakt, że w trakcie uroczystości podwieszenia łańcucha zaplanowanego latem 1848 roku na oczach kilku zaproszonych gości doszło do zerwania łańcucha na wielokrążku. Spadające tony metalu uderzyły w rusztowanie z gośćmi, którzy to wpadli do wody.
Most został wysadzony podczas II wojny światowej. Pierwszym z przedsięwzięć po jej zakończeniu stała się jego odbudowa. Do użytku oddano go 20 listopada 1949 - dokładnie w setną rocznicę powstania tego mostu.
Lwy, które czuwają po obydwu krańcach mostu wykonał artysta rzeźbiarz János Marschalkó. Plotka głosi, że lwy zostały wyrzeźbione bez języków. Nie jest to prawda. Lwy mają języki. Przeszyliśmy na drugą stronę by z bliska podziwiać parlament oraz miejsca gdzie w 1956 zakończyła demokratyzacja Węgier nieudaną krwawą radziecką interwencją zbrojną. Sam parlament jest jednym z symboli stolicy Węgier. Ma pewne podobieństwo do siedziby brytyjskiego parlamentu. Gmach powstał po połączeniu dwóch dawnych miast w jedno – Budapeszt. Na jej miejsce wybrano podmokły, bagnisty teren w okolicy wówczas niezamieszkanej. Główna fasada skierowana jest w stronę Dunaju, ale główne wejście umiejscowione jest od strony placu Kossutha. Tam też przebiega linia tramwajowa nr 2 źródło naszego późniejszego małego konfliktu. Ale to szczegół. Może i warto było się nim przejechać?.Trasa przejazdu wiedzie wzdłuż Dunaju mając przez to możliwość obejrzenia panoramy miasta a dokładnie Budy z okien tramwaju. W trakcie jak szliśmy do metra zmęczenie i głód robiły spustoszenie w naszych żołądkach. Podziwialiśmy wspaniałe kamienice w centrum miasta parki i fontanny, ale tak naprawdę myślami byliśmy gdzieś daleko. Ja bynajmniej w jadłodajni. Zastanawiałem się gdzie można tanio a dobrze zjeść. Życie jak to życie pisze swoje scenariusze. Jak zawsze w takiej sytuacji decyduje przypadek? Przez pomyłkę wybraliśmy złe wyjście z metra po przyjeździe do naszej dzielnicy. Więc przez zbieg okoliczności znaleźliśmy się przy sklepie-jadalni. Do dziś nie wiem jak nazwać to miejsce. Chcieliśmy kupić coś do picia. Okazało się, że możemy tam coś nieco zjeść i zaspokoić nasze potrzeby a, że pachniało wspaniale zostaliśmy. Sklep mięsny, w którym mogliśmy zakosztować specjalitetów węgierskich kuchni, pieczonych mięsiw z dodatkami, papryki faszerowanej. Oczywiście wszystko to ociekające tłuszczem i niezwykle pikantne. Samo zdrowie. Popijając fantę, zajadając świeżą bułką, jedząc na papierowych tackach po pół godzinie byłem w pełni zadowolony. Wyszedłem z tego przybytku najedzony. Moje potrzeby na tą chwile zostały zaspokojone w 100% do tego jeszcze klimat lokalu. Sklep mięsny, haki pełne wszelakiego mięsiwa, lodówki pełne kurczaków itd. A ty masz możliwość degustacji. Bajka. Miejsce spożywania posiłku to stół pamiętający pewnie późny komunizm i czasy Janosa Kadara (taki nasz Edward Gierek). Nasza degustacja na stojąco przypominała mi trochę scenę z filmu Janusza Breji „Miś”. Brakowało tylko talerzyków przykręcanych do stołu. Ale ogólnie było ok.
Zadowoleni idziemy dalej. Po drodze wkraczamy do odpowiednika polskiej biedronki. W końcu docieramy do „domu”. Pełni obaw czy nasz pies już nie zaszczekał się na śmierć albo czy nie czeka na nas stowarzyszenie obrońców zwierząt. Nie wspominałem wcześniej, że Sara towarzyszy nam w tej podróży. Postanowiliśmy ją zabrać niech też uczy się języków i poznaje nowe zwyczaje. Oczywiście nie była w samochodzie. Przywiązana do samochodu z miską po nosem w cieniu cierpliwie na nas czekała. Spała jak wróciliśmy. Co sobie o nas myślała nawet nie chcę wiedzieć .
Upragniona kąpiel, krótka chwila wytchnienia, kawka, plus browarek. I pełni nowych sił ruszamy dalej. Tym razem, wsiadamy w samochód Sara jedzie z nami. Cele, jakie sobie postawiliśmy na wieczór to Wzgórze Gellerta a tam o zachodzie słońca sesja zdjęciowa na tle cytadeli i pomnika wolności. No i nocne zwiedzanie miasta tym razem z okien samochodu. Zakończone kolacją (o zgrozo jak się okazało o 23) A co! Nie wolno - jak szaleć to szaleć.Tylko jak długo tak pociągniemy my i nasze konto....ale od początku .
Na wzgórze dotarliśmy bez kłopotów, które właściwie zaczęły się na górze. Chodziło o parkowanie tzn płacić czy nie płacić jednak problem rozwiązał się sam Spotkaliśmy „naszą” wycieczkę z przed południa.
Samo wzgórze Gellerta (węg. Gellért-hegy) góruje nad miastem 130 metrów npm jest na zachód od Wzgórza Zamkowego. Nazwę zawdzięcza biskupowi, Gellertowi, który właśnie tutaj miał zostać zamordowany przez pogan. Góra zawsze cieszyła się złą opinią wśród mieszkańców - uważano, że zbierają się na niej czarownice i odprawiają sabat. Jeśli tak wyglądają czarownice, jakie tu widziałem to warto było tam przebywać. W późniejszym okresie z powodu wysokiej przestępczości okolice uchodziły za niebezpieczne. Powstała tu Cytadela. Jak każde wzgórze miało ono strategiczne znaczenie? Po upadku węgierskiej Wiosny Ludów, zaczęto na wzgórzu wznosić potężną austriacką cytadelę. Długa na 220 metrów i szeroka na 60, z murami dochodzącymi do 16 metrów grubości miała wybić z głowy obywatelom Budy i Pesztu ewentualne kolejne próby buntów przeciw Habsburgom. Dzisiaj jest doskonałym punktem widokowym. Znajduje się również na liście dziedzictwa UNESCO wraz ze Wzgórzem Zamkowym i promenadami naddunajskimi.
Sesja zdjęciowa objęła również Pomnik Wolności (Szabadság-szobor). Przedstawia on 14-metrową kobietę z brązu trzymającą palmowy liść, ustawioną na 26-metrowym postumencie. Po 1989 z pomnika usunięto komunistyczne symbole (m.in. czerwoną gwiazdę) oraz napis dziękujący Armii Czerwonej za wyzwolenie miasta. Tyle historii z tego miejsca. Miejsca, które robi wrażenie szczególnie, kiedy jest zachód słońca. W blasku zachodzącego słońca wśród słyszanych dookoła języków (istna wieża Babel) słychać grającą piękną skrzypaczkę.
Zjazd w dół do miasta. Docelowo mieliśmy dojechać do dzielnicy, która jeszcze dwadzieścia lat temu była dzielnicą o nie najlepszej reputacji. Miejscem gdzie normalny człowiek po zmroku nie ruszyłby się sam. Leżące w gruzach karczmy jakieś 5-6 lat temu zaczęły rozkwitać w budynkach przeznaczonych do rozbiórki. Dziś jest to dzielnica knajpek. Niestety krążymy i nic takiego nie znajdujemy a szkoda. W końcu parkujemy pod mostem łańcuchowym wykonujemy telefon do dziewczyn. Sara zostaje na posterunku my zaś ruszamy w miasto.
Deptak - knajpka przy knajpce. Muzyka rozbrzmiewająca wokół nas, walce wiedeńskie, czardasze itp. rytmy. Światła, mieszanka zapachów to wszystko wymieszane sprawia że przenosimy się jakby w inny świat. Czas w końcu na coś się zdecydować. Kolacja to trzydaniowy zestaw – gulasz węgierski, kurczak z grilla z ryżem i warzywami, deser – naleśnik, owoce i piwko na koniec .Rachunek i do widzenia. czar prysł. Jutro czeka na nas Serbia. Choć za nim do niej wjedziemy czeka nas jeszcze do południa inny uroczy zakątek Budapesztu czyli ulica Andrassyego.

Serbia

17.07.2010

Węgierski przekręt i super auto-camp


Jak co rano, podczas śniadania mamy gości. „Camperowcy” czyszczą swoje toalety. Zwijamy, nasz dom na kółkach i ruszamy dalej zaliczać kolejne ciekawe miejsca w Budapeszcie. Tym razem jest to Andrássy út (polskie tłumaczenie aleja Andrássyego) - reprezentacyjna aleja Budapesztu, łącząca Plac Elżbiety (Erzsébet tér) z Placem Bohaterów (Hősök tere). Wzdłuż bulwaru wznoszą się eklektyczne neorenesansowe budynki, m.in. gmach opery węgierskiej. Ulica robi wrażenie. Jest zbudowana na wzór głównego bulwaru w Paryżu. Niestety nie było nam dane poznać cała ulicę.Aleja Andrássyego wraz z Placem Bohaterów, Parkiem Miejskim i biegnącą pod nią Milenijną Koleją Podziemną została zapisana na liście światowego dziedzictwa UNESCO w 2002 r. jako rozszerzenie wpisu nabrzeży Dunaju i budańskiej dzielnicy zamkowej z 1987 r.
Zeszliśmy do metra. W planie było przejechać się Żółtą linią metra, która jest jedną z najstarszych linii w Europie (po Londynie). Wybudowano ją w 1896 roku w ramach obchodów 1000-lecia istnienia państwa węgierskiego. Niestety Sara stanęła na przeszkodzie zamierzenia a dokładniej strażnik, który powiedział STOP przy wejściu do metra. Brakowało nam kagańca, a za gorąco było, żeby zostawić ją w samochodzie. Pozostało jedynie zrobić parę zdjęć i dreptać dalej. Wróciliśmy podziwiać Plac Bohaterów, jeden z największych i najważniejszych placów w Budapeszcie. Po jego obu stronach znajdują się okazałe budynki. Muzeum Sztuk Pięknych oraz Pałacu Ekspozycji wybudowane w latach 1900 – 1906 oba w eklektyczno-klasycystycznym styl. Zakończenie wszystkich prac na placu Bohaterów nastąpiło dopiero w 1929. Wtedy też na placu znalazł się pomnik (Hősök emlékkövét) poświęconym poległym podczas I wojny światowej (stąd oficjalna nazwa placu).
Znajdujemy tu Polskie akcenty, czyli polskie flagi. Pomnik ten to tak jak u nas Grób Nieznanego Żołnierza. Jednak największe wrażenie robi Pomnik Tysiąclecia (Millenniumi emlékmű), którego budowę rozpoczęto 1896r. z okazji hucznie obchodzonego 1000-lecia państwa węgierskiego. Na środku placu wznosi 36-metrowa kolumna archanioła Gabriela, który według legendy miał się ukazać pierwszemu królowi Stefanowi i nakazał przyjęcie korony. Cokół kolumny otaczają posągi jeźdźców - księcia Arpada i sześciu jego wodzów, którzy na przełomie VIII i IX przyprowadzili Madziarów na teren dzisiejszych Węgier.
Jeszcze spacer w nastrojowym parku za Placem Bohaterów a w nim zameczek i muzeum narodowe.Opuszczamy gorący Budapeszt, bo takim go zapamiętamy.
Wyjeżdżamy po za miasto przy pomocy „Krzyśka”. Za nim jednak nas wyprowadził wpadamy do „OBI” aby dokonać zakupu krzesełek turystycznych. Jedno z nich rozleciało się pod moim ciężarem a także przy okazji dokupiliśmy ściankę do namiotu ogrodowego.
Wpadamy na autostradę. Nie był to jednak mój zamiar. Zbyt dużo ciekawych miejsc wówczas umyka. Chciałem poznać coś więcej niż tylko mknące za oknem pejzaże. Zjeżdżamy z autostrady, co nie za bardzo podoba się „Krzyśkowi”. W końcu to tylko urządzenie, więc wystarczy go wyłączyć. Jakie to proste?
Mkniemy teraz równolegle do autostrady. Natury nie oszukasz głód robi swoje. Zbliża się czas obiadu. Zaliczamy węgierską przydrożną oberżą. W środku fajny wystrój, ściany wytapetowane czarno białymi gazetami z przed lat. Obiad był bardzo dobry tylko zakończenie nie za bardzo. Normalnie zostałem oszukany, ale do tego doszedłem dopiero w trakcie dalszej jazdy. Przeliczając w głowie forinty na euro doszedłem do wniosku, że Pani nas oskubała, na co najmniej 10 euro. Pani miała jakiś bardzo wysoki przelicznik. No cóż frycowe zapłacone, nauczka na przyszłość, jedziemy dalej.
Droga do granicy z Serbią bez przygód. Na granicy żadnych zbędnych pytań. Bez problemy opuszczamy Unię i wjeżdżamy do Serbii.
Państwo, które dla mnie jest wielką niewiadomą. My Polacy mamy specyficzny sposób widzenia tego państwa. Nasze media przedstawiały ten kraj jako winnego największej tragedii współczesnej europy w XX wieku po drugiej wojnie światowej. Wszystko, co złe to Serbowie - Vukovar, Srebrenica to miejsca gdzie ginęli ludzie tylko, dlatego że nie są Serbami. Ale czy tak naprawdę jest ? Wojna w latach 1992-1995 pozostawiła ślad nie tylko na mieszkańcach Bałkan.
Misza Rak- znajomy Serb ułożył mi plan przejazdu przez Serbię tak abym miał możliwość zobaczenia to, co w niej najpiękniejsze. W pełni mu zaufałem. Wiele mi opowiadał wiec sam jestem ciekaw na ile jego opowieści się potwierdzą.
Wielka Serbia” taką chcieliby widzieć nacjonalistyczni politycy. Jaką ja zastanę, zobaczę.?
Wjechaliśmy przez przejście graniczne Kalebia węgierska nazwa Tompa.
Wreszcie mogę pogadać i jestem rozumiany. Znajomość języka ułatwia mi na, tyle że mogę generalnie o wszystko zapytać, choć czasami, rękami też trzeba popracować. Najwięcej kłopotu sprawia mi fakt, że piszą tu cyrylicą, ale ten problem rozwiązuje Gosia.
Za przejściem granicznym widać, że czas trochę tu stanął jakby w miejscu. Zniszczone niewyremontowane budynki. Autobus pełen pasażerów czekających na wjazd do Unii. Podróżni trzymają kurczowo w rękach paszporty i niecierpliwie palą papierosy. Po ilości niedopałków leżących na chodniku to chyba stoją tu długo. Bagaże świadczą o tym, że raczej na wczasy nie jadą.
My udajemy się do toalet gdzie na „małysza” załatwiamy się swoje potrzeby. Zaciągam jeszcze języka w kantorze patrząc jak stoi dinary w stosunku do euro (1euro -100 dinarów.) oraz rzut okiem na ceny papierosów . Dla palacza to tu jest eldorado ,ceny niższe o połowę .Dominują Driny, ale i inne gatunki są dostępne. Jedziemy do miasta.
Subotica pierwsze miasteczko na naszej drodze i cel na dziś. Miasteczko małe tranzytowe w kierunku na południe. Zawieruchy wojenne spowodowały, że w mieście osiedliły się różne nacje o różnej religii. Dominują Węgrzy, Serbowie, Chorwaci Czarnogórcy. Ciekawostką jest fakt, iż tu przebiegała granica miedzy potęgami historycznymi tj. Węgrami a Turcją.
My jednak pierwsze kroki kierujemy do „ściany płaczu”, aby zaopatrzyć się w dinary. Małe kłopoty z wypłatą zostają rozwiązane przez miłe panie z banku, które właśnie zakończyły pracę.
Nasz przyjazd przykuwa uwagę panów siedzących w knajpce, którzy unoszą swoje głowy z nad szachów. Szukamy rynku gdzie na pewno coś ciekawego będzie się działo.Nie mylimy się. W końcu znajdujemy ryneczek. Parkujemy obok tramwaju, który lata świętości ma za sobą a tu służy za sklep. W Słupsku stoi podobny tramwaj teraz jest kwiaciarnią albo centrum informacji turystycznej. Najpierw zakupy w piekarni (pekara) i idąc za docierającym dźwiękiem docieramy na główny plac przed ratusz i kościół.
Dźwięki, które nas przyciągnęły w to miejsce to dźwięki trąbek jakże charakterystycznych dla Bałkan. Do tego rozpoznajemy utwory naszej Kaji i Gorana Bregovica wykonywane przez lokalnych grajków. Muzykanci uświetniają uroczystości ślubne. Młodożeńcy właśnie wyszli z kościoła. Na zewnątrz czekają na nich goście i klezmerzy. Wszyscy w pełnej krasie. Dziewczyny o mocnym makijażu. Jest, na kim zawiesić oko. Artyści o ciemnej karnacji skóry, wyżelowani i obwieszeni złotem, w białych spodniach i koszulach skutecznie zabawiają gości. Jak się później okaże to tak właśnie sobie dorabiają kosowscy-albańczycy. Ale o tym dowiedziałem się później już w innym miejscu. Panowie muzykanci otaczają upatrzoną sobie wcześniej „ofiarę’’, którą zazwyczaj jest świadek, świadkowa, młoda para i grają niemalże do ucha, grają tak długo aż włożysz odpowiednia kwotę. I tak dalej.
Postanawiamy ruszać dalej, bo czas ucieka a trzeba znaleść nocleg. Według Miszy mieliśmy skierować się w kierunku jeziora Palic jakieś 8 km za miastem.
Wiem o tym miejscu tyle, że jest to kompleks wypoczynkowy połączony z sanatorium założony 1845 i to, że tu, co roku odbywa Międzynarodowy Festiwal Filmów.
Jezioro zostało znalezione i zaczynamy szukać miejsca gdzie można by nad jego brzegiem przenocować. Niestety z tym robi się problem. Jeziora to sztuczny zalew. Jest pozbawione wokół lasów, krążymy po najbliższej okolicy i nic nie znajdujemy. Zapadający wieczór jeszcze bardziej nam to utrudnia. Niestety czas nas gonił robiło się ciemno, więc w końcu trafiamy do auto-campu. Miejsce z nazwy tylko to przypomina a w najlepszym stanie jest tylko napis. Stoją tu ze cztery namioty i krążący wokół ich młodzi ludzie. Jak się okazuje jest wśród nich ktoś kto odpowiada za ten teren. Oczywiście nie ma problemu z noclegiem, więc z mieszanymi uczuciami wjeżdżamy na ten plac. Młody człowiek pokazuje nam swoje włości, udziela nam szczegółowego instruktażu obsługi bojlera, prysznica i innych cudów techniki. Wszystko niestety w stanie opłakanym i rozkładu. Lata świetności ten obiekt ma już za sobą. Później okaże się, że i inne miejsca w naszym otoczeniu tak samo wyglądają. To po prostu trzeba zobaczyć. Kable pod napięciem na wierzchu, urwane krany, rdza, odpadające tynki. Niemniej z perspektywy czasu było w tym miejscu coś magicznego przyciągającego. Gościnność i zaangażowanie młodego człowieka wzbudzał szacunek. Przyszedł się zapytać czy nie jesteśmy głodni, bo oni mają akurat burka i mogą się z nami podzielić. Super. Dziękujemy za poczęstunek i szybko przestępujemy do organizacji naszej kolacji. Która dziś składała z polskiej kiełbasy usmażonej na grillu.
Zapadł zmrok, dzięki młodym mamy prąd. Zjadamy kolację i ruszamy na rekonesans. Spacer brzegiem jeziora potwierdza, że czas tu trochę inaczej biegnie. Niedociągnięcia, pewną prowizorkę noc skrzętnie ukrywa.
Jest ciepło, mnóstwo młodych, gdzieś tam z daleka dociera do nas muzyka. Idziemy w jej kierunku muzyki a tam zastajemy również knajpę i muzyka na żywo. Do knajpy zeszli się ludzie z okolicznych domków letniskowych tzw weekendowych kuci (domów).Komary dają nam w kość wiec szybko wracamy.
W ten ciepły wieczór mam jeszcze ochotę na piwko. Lokal w naszym sąsiedztwie właśnie jest zamykany. Udało nam się jeszcze dokonać zakupu.
Siadamy nad brzegiem jeziora, gwiazdy na niebie, ciepło i cisza wokół nas. Rozmawiamy o tym, co przyniesie nam kolejny dzień.

18.07.2010

Vojevodina i jej uroki

Noc minęła spokojnie. Krótkie, ale serdeczne pożegnanie z naszymi gospodarzami. Lecz za nim ruszyliśmy w kierunku naszego kolejnego celu należało jeszcze znaleźć to, z czego słynie to miejsce, czyli te nieznane nam kompleksy wypoczynkowe, sanatoria i ten Międzynarodowy Festiwal Filmów.
Nie było to takie trudne. Faktycznie miejski park przy jeziorze w centrum miasteczka przykuwa uwagę. Główna brama z basztami wykonana jest w całości z drewna. Wchodzimy do środka. Trafiamy na budynki świeżo wyremontowane zadbane. Jest hotel i kawiarnie. Miejsce robi wrażenie i może się podobać. Mi przypomina to Ciechocinek.
No i jest ostatni element moich poszukiwań, czyli Festiwal. Zaczął się wczoraj, czyli w dzień naszego przyjazdu. Dziś wieczorem wg programu o 23 jest prelekcja polskiego filmu „Rewers”.
Trochę informacji historyczno geograficznych. Rejon, w którym, jesteśmy nazywa się Vojevodina. Słynie z tego, że, ma najżyźniejsze ziemie. W czasach byłej Jugosławii kwitło tu rolnictwo, które i dziś tu dominuje. Wśród widoków dalej dominują pola kukurydziane i słonecznikowe. Przy jednym z nich robimy sobie sesje zdjęciową.
SAMBOR - kolejny cel znajduje się przy granicy z Chorwacją. Odbijamy jakby trochę na zachód. Małe prowincjonalne miasteczko, ładne i zadbane. Widać, że, ma gospodarza. Odremontowany ryneczek, zadbane uliczki. Tutaj zaliczamy pierwszy, ale, nie ostatni nasz bałkański bazar. Miejsca takie na stałe wejdą do naszego planu podróży. Mnóstwo owoców wszelakiej wielkości i gatunku. Dominują arbuzy, ale jest wszystko. Ceny niższe niż krajowe, ale to chyba nie dziwi. Generalnie można na nim dostać wszystko. Na co dzień nie przepadam za owocami i jem je raczej z rozsądku, lecz tu zajadałem się nimi z przyjemnością. Może inaczej smakują?
Pobyt tu zajmuje nam dwie godziny. Przyjmujemy azymut na kolejny cel. Do Belgradu daleka droga a jeszcze parę ciekawych miejsc do zobaczenia.
Nowy Sad zaliczamy w porze obiadowej. Żar leje się z nieba. Ulice wymarłe. To ułatwia nam jazdę po mieście. Gorzej jest już ze znalezieniem miejsca do zaparkowania takiego, które dawałoby, choć odrobinę cienia. Wypad do miasta krótki. Ale najpierw obiadek w barze. Gosia je rybkę ja lazanię. Miasto to jest w Serbii drugim, co do wielkości. Uwagę przykuwa centrum. Jest czyste i schludne. Dostrzegamy kościoły różnych wyznań. Wszystkie w bliskim sąsiedztwie. Muzea, teatry, kina potwierdzają opinię o tym mieście, że jest ono stolicą kulturalną Serbii.
Tuż obok po drugiej stronie Dunaju na wzgórzu Fruskiej Góry dumnie stoi twierdza PETROVADIN. Pierwsze w wzmianki o niej to już XIII wiek. Dla mnie bomba. Kapitalnie usytuowana. Na zakolu rzeki. Wykorzystując naturalne warunki góruje nad wszystkim. Z tego miejsca ówcześni właściciele zamku Turcy czy później Austriacy mogli niepodzielnie panować na terenem. Znaczenie tego miejsca z punktu strategicznego było wielkie. Obecnie centrum kulturalne z wieloma galeriami.
Jadąc dalej w kierunku stolicy zaliczamy Sremske Karlovci. Małe miasteczko nad Dunajem, centrum religii prawosławnej Serbii z siedzibą patriarchy. Spacerując po mieście nie trudno zauważyć tych budynków. Takie nasze Gniezno. Tu również wypijamy kawkę nad Dunajem w hotelu Dunev. Miała być kąpiel w rzece (podejście nr 2) , ale dopada nas burza i deszcz. Woda w rzece wzburzona, szara. To rozwiązuje mój dylemat - kąpać się czy nie, ale nie przeszkadza to lokalnym dzieciakom. Była to moja ostatnia okazja do kąpieli w Dunaju.
Po deszczu ani śladu robi się jeszcze bardziej gorąco a my mkniemy dalej. Kilometry uciekają. Powoli zmienia się krajobraz. Równiny Vojevodiny znikają pojawiają się pierwsze wzniesienia. Wzgórza pełne sadów a to oznacza, że pojawiają się przydrożni sprzedawcy. Przy jednym z nich zatrzymujemy się. Pogadaliśmy chwilę i dalej w drogę.
Belgrad coraz bliżej. W powietrzu wyczuwam burzę, ale nie tą naturalną.Ta przyjdzie później. Napięcie narasta im bliżej Belgradu. Wjeżdżamy do miasta robiąc jednak wcześniej rekonesans w auto-campie. Adres to: Zemun Batajnicki put. 
Do centrum mamy 15 km .W Centrum Belgradu w życiu nie byłem taki zakręcony, dezinformacja totalna. Wtedy to wyglądało makabrycznie. Dziś trochę inaczej na to patrzę. Od słowa do słowa plus zmęczenie, rozdrażnienie wszystko naraz i „pioruny poszły”. Efekt taki, że każde z nas rusza w swoją stronę. Każda ’’burza’ ma swój koniec i wychodzi słońce. Dwie godziny później wracamy do samochodu, ale już z decyzją, że skracamy nasz pobyt stolicy. 
Każde z nas ruszyło w miejsce najczęściej odwiedzane w Belgradzie, tak przez Serbów, jak i turystów jakim jest rozległa twierdza Kalemegdan, z której rozciąga się widok na Sawę i Dunaj. U wejścia do twierdzy zgromadzono czołgi i tankietki z okresu I wojny oraz działa z różnych epok. Poznawanie eksponatów, wystawianych przez Muzeum Wojskowe, jest bezpłatne i nieograniczone, dlatego stały się rekwizytami dla kolekcjonerów pamiątkowych zdjęć.
W pobliżu twierdzy stoi wieża obronna Kula Nebojsa, jedna z najbardziej znanych wież w belgradzkiej twierdzy. Wieża znajduje się w Dolnym Mieście przy wejściu do dawnego portu na Dunaju.Łaźnie rzymskie i park otaczający mury warte zobaczenia.
Tuż za murami Kalemegdanu są dwie niewielkie, przepiękne, czynne cerkiewki. Otoczone kwiatami są miejscem dogodnym do medytacji i schronieniem od turystycznego zgiełku. Cerkiew Bogurodzicy Ruzicy znajduje się w pobliżu bramy Zindana. Jej budynek w XVIII w. służył jako skład amunicji, który w XIX w. przebudowano na kościół. W bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się kaplica św. Petki, wzniesiona w 1867 r. nad „cudownym źródełkiem”.
 
Wracamy na nocleg, bo naturalna burza wisi w powietrzu. Było już ciemno jak dotarliśmy na miejsce. Warunki przyzwoite jest to, co powinno być. Czas iść spać.
Minął kolejny gorący burzliwy dzień. Gosia zaczyna narzekać na rękę. Bóle w barku prawej ręki zaczynają coraz mocniej doskwierać.
19.07.2010
Belgrad-Zemun-Nis

W nocy nad naszymi głowami przeszła burza, błyskało i grzmiało. Dopiero rano dostrzegamy w jak pięknym miejscu stoimy. Auto camp usytuowany jest na wysokiej skarpie. W dole Dunaj a na nim barki i statki.
Opuszczamy to urocze miejsce a kierujemy się dokończyć to, czego dzień wcześniej nie zrobiliśmy.
Zemun – najstarsza dzielnica Belgradu. Niegdyś osobne miasto. Nazwa pochodzi od ziemianek. Tak naprawdę to miejska historia zaczyna się jak wkraczają Austriacy. Najstarszym punktem dzielnicy jest twierdza. Niestety zniszczona i nie widać żeby cokolwiek było tam robione. W ogóle cała ta część dzielnicy wygląda na zapomnianą, zaniedbaną. Szkoda, bo cerkiew, cmentarz prawosławny, wąskie uliczki są warte zobaczenia. Mogłoby być tu jeszcze ładniej.
Jako że „Krzyś” w Serbii nie pracuje, więc musimy sobie radzić sami. Nie bez kłopotów opuszczamy stolicę Serbii pozostawiając w pamięci ‘’rysę’’
Planując dalszą drogę trasa do Niszu wiodła bocznymi drogami. Zajęło to nam niemalże cały dzień. Pokonaliśmy tego dnia 300 km. Warto było, dzięki temu mogliśmy zobaczyć nie tylko fasadę, ale również podwórko. Ujrzeliśmy zwykłych prostych ludzi przy pracy na polach i w domach a także i tych bez pracy. Wysiadujących przed domami w oczekiwaniu na cud. Krajobraz już na stałe pozostał górzysty. Mój Roomsterek zaczyna „zipać”. Co będzie jak wjedziemy w wyższe partie gór Albańskich? Zużycie o paliwa wzrasta do 6 litrów.
I tak na wieczór docieramy do Niszu. Trochę późno, powtarza się sytuacja z Belgradu. Totalna dezinformacja. Krążymy po mieście nie mogąc nic znaleźć. Nawet Gosia na podstawie znaków informacyjnych nie może trafić do sklepu. Bałagan widoczny gołym okiem. Kawka, spacer po uliczkach i trafiamy na przemarsz kolorowego korowodu. W mieście trwa Studencki Festiwal Folklorystyczny.
Jedno jest pewne auto-campu tu brak, chcemy zwiedzić to miasto, więc zostajemy. Krążąc po mieście upatrzyliśmy sobie miejsce gdzie się prześpimy. Parking na obrzeżach miasta. Naprzeciwko nas knajpa czynna do 24.00. Państwo pracujący w lokalu nie mają nic przeciwko abyśmy korzystali z WC. Uważają, że miejsce to jest bezpieczne i spokojne. Wieczorkiem poszliśmy na piwko do knajpki z przeciwka, gdzie przy okazji myjemy ząbki i idziemy spać? W między czasie zauważam, że, co chwilę zajeżdżają samochody na parking. Jak się okazuje to było miejsce schadzek i igraszek samochodowych?
Jutro będzie lepiej.

20.07.2010
Nisz – uliczny misz-masz
Ranek i już inne spojrzenie na świat. Jak to mówi Iza Andric „Nowy dzień, nowe zwycięstwa, nowe porażki?..”
Noc minęła bez niespodzianek. Codzienne poranne czynności i po godzinie znajdujemy to, co chcieliśmy. Proszę wierzyć, że nie bez trudu, ale, już na spokojnie i bez nerwów. To co tak namiętnie szukaliśmy to mur z ludzkich czaszek pozostałość po Turkach. W rzeczywistości to mała kapliczka a w jej środku są pozostałości muru. W rozmowie z panem, który nam otworzył okazało się, że wczoraj i tak było nieczynne, bo poniedziałek.
Dokonujemy pamiątkowego wpisu do księgi pamiątkowej „Ludzie to najpodlejszy gatunek zwierzęcia.....” Kończymy ten rozdział.
Czas na śniadanie. Miejsce: przystanek końcowy komunikacji miejskiej. Szybki skok do pekary po burki i kefir i uczta gotowa. Towarzyszą nam naprzeciw młodzi Niemcy, którzy jak i my zajadają to samo.
Najedzeni i zadowoleni z siebie ruszamy do centrum. Tym razem trafiamy bez problemów. Tam czekała na nas kolejna twierdza. Dołączył do nas psi przewodnik, który, cały czas nam towarzyszył. Niestety na koniec gdzieś przepadł, więc zniesmaczeni opuściliśmy twierdzę kierując się na bazar.
Bazar - miejsce jakże bardzo ulubione przez nas. Fakt jest taki, że właśnie tam poznajesz lokalne życie, to co ludzie jędza, w co się ubierają, co słuchają, co lubią. Po prostu życie. Zmiany dostrzegalne są na każdym kolejnym bazarze jadąc dalej na południe. Kupuję u babci owiniętej w chustę ulubiony ser owczy. Słony jak cholera, idealnie pasuje do sałatek pomidorowych. Babka za to genialnie pozuje do zdjęcia.
Pojawiają się ciuchy z Turcji właściwie można kupić wszystko, co „markowe”. Ale nie będę uprzedzał faktów będzie inny bazar.
Jak żyję nigdy nie miałem okazji skorzystać z usług pana od ostrzenia noży. Pan zapewne Albańczyk (ciemna cera, elegancki z sygnetem złotym na dłoni) jednym sprawnym ruchem ręki uruchomił agregat. Który dalej za pomocą pasków uruchomił kamienie do ostrzenia. Czule zajął się moim nożem. Trwało to chwilę, ale warto było. Nóż ja brzytwa i lśni jak nowy.
Czas ruszać. Opuszczamy to miasto, ostatnie, jakie zaplanowałem zobaczyć w drodze do Macedonii. Plany, planami, ale nie mogłem sobie odmówić zboczenia z drogi by nie wjechać do Vranje. Wyczytałem, iż, jest tam twierdza. Markowa Kula – resztki średniowiecznej twierdzy na resztkach antycznej budowli. Droga wiodła przez miasteczko by dalej wbijać się wąska drogą w góry. Tylko 6 km od miasta, ale podjazd trwał wieki. Droga wiła się w nie skończoność. Już na miejscu trzeba było jeszcze wspiąć się na górę. Dalej już szedłem sam. Warto było, widok na Vranje niesamowity. Góry po horyzont a za plecami Kosowo. Najmłodsze państwo europy.
Powrót i zatrzymujemy się w części kosowskiej miasta. Dominują tu kosowscy- albańczycy. Żyją biednie, to widać gołym okiem, czas jakby biegł tu wolniej. Pora dnia sprzyja temu, każdy chowa się przed słońcem. Kręcimy się tu po uliczkach pełnych dzieci bawiących się na ulicach. Zerkają na nas, uśmiechają się i pozują do zdjęć. Jako że, głód zaczyna i nam doskwierać wchodzimy do jednego z barów prowadzonych w domowych warunkach. Mało miejsca, ale czysto. Zjadamy „pleskavice” w towarzystwie panów ubranych w białe stroje znane nam już z pierwszego miasta odwiedzonego w Serbii. Grajkowie ślubni chwalą się, że jadą do polski na występy. Wspólne zdjęcie i nasze drogi się rozchodzą. No cóż może i mówią prawdę.

Witaj kraino Aleksandra Macedończyka ?


Kolejny przystanek jest w Macedonii. Przejście graniczne bez problemów Jakże inne niż to z Węgier. Szeroki terminal mnóstwo samochodów. Żadnych zbędnych pytań i po 10 minutach stania w kolejce wjeżdżamy do Macedonii. Państwa o ciekawej historii. Gdzie jeszcze 1991 nie istniało w obecnym kształcie. Dawniejsza starożytna Macedonii nie ma nic wspólnego z obecną stąd niekończący się konflikt z Grecją. Konflikt, który doprowadził do korekty flagi narodowej przedstawiającej słońce Aleksandra Macedońskiego oraz nazwy państwa. Która brzmi; Była Jugosłowiańska Republika Macedonii (FYROM) .
Tym razem autostradą mkniemy do celu, jakim jest – Skopje.
Jest wczesne popołudnie. Pierwsze wrażenia są takie, że czujemy się jak w Polsce. Ludzie jakby tacy sami samochody, domy, czysto i przytulnie. Na szczęście do końca moje odczucie nie uległo zmianie. Mimo pewnych kłopotów, ale o tym późnej.
Autostrada szybko nas prowadzi do celu. Po drodze mijamy auto-camp, do którego będziemy zmuszeni wrócić, lecz wtedy nawet go nie zauważyliśmy.
Skopje – szerokie ulice ruch umiarkowany. Miasto, które, 1963 przeszło trzęsienie ziemi i uległo częściowemu zniszczeniu. Dziś panuje tutaj bałagan architektoniczny. Ciekawostką jest to, że tu 26 sierpnia 1910 r. w tym mieście urodziła się Matka Teresa z Kalkuty.
Szybko orientujemy się w sytuacji i parkujemy w centrum. Nie wiem czy dobrze robimy. Parkometry stoją. Tylko nie bardzo wiadomo jak się do nich zabrać. Gosia twierdzi, że, trzeba wysłać, sms-a na określoną kwotę. Trudno - ryzykujemy i zostawiamy auto ale za to w cieniu.
Mijamy główny plac imieniem Tito. Przed nami kamienny średniowieczny most na rzece Wardar. http://www.youtube.com/watch?v=YCqyhV-ZTQc&feature=fvw Oddziela on część muzułmańską od pozostałej części miasta. Tuż za mostem zostaję zaczepiony przez lokalnego pucybuta. Tak mną zakręcił, że, prowadząc z nim konwersację, nim się obejrzałem a już czyścił mi sandały. Oczywiście nie za darmo: 2 euro się należy- stwierdził zdecydowanym głosem na koniec. Dzięki niemu uzyskałem kilka nowych informacji, które mogą się przydać. Na tym nie koniec przygód tego dnia. Uszedłem zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Wchodząc już w pierwsze uliczki części muzułmańskiej, zostałem otoczony przez żebrzących młodych cyganów. Młodzi chłopcy tak mnie otoczyli, tak błagali o datek, że, nie czułem jak moja sakwa zawieszona na szyi jest już otwarta. W ostatniej chwili kątem oka dostrzegam, że jeden z nich ma w dłoni moje 50 euro Szybkie spojrzenie sakwę. W ułamku sekundy wszystkie dotychczasowe ich zabiegi stają się dla mnie jasne. W ostatniej chwili chwyciłem uciekającego złodzieja. Zdążył jedynie odrzucić banknot w stronę kolegi. Ale szczęście w tym przypadku mi sprzyjało. Moja noga pierwsza spoczęła na moich 50 euraczach. Oczywiście na miejscu wywiązała się burzliwa dyskusja. A tym złodziejem byłem niby ja. Pieniądze szybko schowałem do kieszeni a oni zapadli się jak pod ziemię kiedy na horyzoncie pojawił się stróż prawa. Policjant zapytał tylko czy mam wszystko i żebym uważał. Wsadzenie pieniędzy do kieszeni było kolejnym błędem. Ten błąd próbowała wykorzystać obserwująca to wszystko młoda cyganka, która, teraz podjęła próbę odzyskania pieniędzy .Mi nawet przez myśl nie przeszło, że może to być ciąg dalszy akcji. Oczywiście odganiałem się od niej jak od natrętnej muchy. Dopiero jak poczułem jej delikatną małą dłoń w mojej prawej kieszeni zrozumiałem, że, to nie koniec całego zamieszania. Mocnym zdecydowanym ruchem odrzuciłem jej dłoń. Tym razem dała za wygraną a mnie znowu się udało. W tym samym czasie Gosia podążała daleko za mną, wlokąc się pod górę. Nasunęła mi się wtedy refleksja ;- Kurcze ja jutro wybieram się do cygańskiej dzielnicy Szutki .Do jaskini lwa.
Od pucybuta do złodziei. Na tą chwile miałem już dość przygód w Skopje. W końcu ten incydent nie mógł nam popsuć dalszego zwiedzania.
Limit przygód został wyczerpany dalej już poszło bez problemów. Od meczetu do meczetu. Architektura z okresu panowania tureckiego (łaźnie, zajazdy, meczety głównie z XV wieku, ale i nie tylko: twierdza - Skopsko Kale ze śladami osadnictwa z epok: neolitu i brązu, a także rzymski akwedukt.
Wszystkiego jednak trzeba poszukać. Powoli pokonujemy kolejne przeszkody wspinając i schodzą ku utrapieniu Gosi. Oczywiście bazar znajdujemy na pierwszym miejscu.Tu też poznajemy namiastkę bazaru Europa, na który udajemy się jutro.
Czas mija szybko. Zmierzch nadciąga, czas pomyśleć o noclegu. O istnieniu wspomnianego wcześniej campu jeszcze nie wiemy. Wracamy do samochodu mijając naszych złodziei, którym robię pamiątkowe fotki wzbudzając w nich złość.
Przy samochodzie „za język łapię” lokalnego policjanta, który, dzielnie pilnuje jakiejś ambasady. Twierdzi, że są dwa campy w mieście. Jeden ten, o którym wspomniałem wcześniej, drugi w okolicach stadionu. Na tym jednak nasza rozmowa się nie kończy. Fajny gość i długo trwało zanim wróciłem do samochodu. Jako że do stadionu było, blisko więc tam się udajemy. Kolejny informator osobiście podprowadza mnie w okolice domniemanego pola namiotowego Do tego stopnia jest uprzejmy, że własnym samochodem odwozi. Okazuje się, że to młody Macedończyk mieszkający w Austrii. Ma tam swoją firmę i obecnie jest na wakacjach. Ma również mieszkanie w Tuzli o której mu wspomniałem. W końcu nasze drogi się rozchodzą. Ruszamy pod wskazane miejsce i niestety owszem camp był, ale dwa lata temu, teraz tu powstają obiekty nowo budowanego stadionu narodowego. No cóż pan z Austrii chyba dawno nie był w domu. I tak, chciał czy nie chciał trzeba było gibać 15 km wstecz na CAMP BELLAVE http://www.bellevue.com.mk .
I żeby nie było. To nie był koniec przygód na ten dzień.
Wyjazd ze Skopje jak i wjazd nie stanowił wielkiego problemu. Szybko pokonaliśmy odcinek dzielący nas od campu. Na miejscu zastaliśmy to, co powinno być. Schludne prysznice, czyste ubikacje, prąd. Generalnie jesteśmy na terenie hotelu gdzie aktualnie odbywa się muzułmańskie wesele. Goście bawią się na zewnątrz, a muzyka roznosi się po całej okolicy. Dużo zieleni, oczko wodne, mostek, kaczki wszystko podświetlane jak w bajce.
Standardowe czynność wykonujemy jak automaty. Każde z nas zna już swoja rolę wiec szybko i sprawnie mamy wszystko gotowe. Siadamy do kolacji. Za sąsiadów z jednej strony mamy camper słowacki, a z drugiej strony też słowacka rodzinka tyle, że pod namiotem, z trójką małych dzieci. W drugim końcu stoi stary Volkswagen transporter a w nim dwie panie - lesbijki.
Sara jest bardzo zajęta. Lokalne pieski próbują nawiązać z nią kontakt. Z tego wszystkiego wychodzi tylko jedno wielkie szczekanie .
Muzyka weselna nadal głośna i musze się dziś przyznać, że jak lubię muzykę bałkańska tak wtedy już zaczynało mnie to drażnić. Mija godzina 22.23,my w „łożku” a oni dalej. Na dworze ciepło, parno spać za bardzo się nie da. W końcu chyba po 2 w nocy cichną weselnicy i urywa się film.

21.07.2010
Cel dnia Szutka –
Rano sąsiadów z camperem już nie było. A rodzinka obok nie wyglądała na świeżą i wypoczętą. W sumie jako ostatni wyjechaliśmy, oczywiście po uregulowaniu rachunku.
Samo dojechanie i odnalezienie tego miejsca w praktyce nie było takie łatwe. Lecz im bliżej byliśmy tym adrenalina wzrastała. Nie wiem czy to nie było pokłosie dnia wczorajszego. Generalnie miałem tam do spełnienia „misję”.
Szukając materiałów w necie do naszej wyprawy, znalazłem prowadzoną na bieżąco relację z podróży dwojga młodych ludzi. Ich trasa wiele nie odbiegała od planowanej naszej. Miałem dzięki mnóstwo informacji z pierwszej ręki. Po powrocie ich do kraju nawiązałem kontakt z Edytą (bo tak ma na imię owa bankierka z Warszawy) i już drogą emaliową dostawałem dodatkowe informacje. Na koniec Edyta poprosiła mnie o przysługę. Będąc na Szutce miałem odszukać i przekazać zdjęcia, która ona zrobiła pewnej grupie dzieci. Oczywiście podjąłem się tego zadania. Wyposażony w aparat, wywołane zdjęcia i z adresem w przewodniku szukanych dzieci wjechałem w dzielnicę Szutka .
Pierwsze wrażenie to ogarnął mnie strach. Edyta zasugerowała pojechać tam autobusem miejskim nr 10. My ze względu na Sarę nie bardzo mogliśmy tak zrobić, Więc już sam fakt pozostawienia samochodu na głównej, ulicy wśród cyganów stanowiło dla mnie duże obciążenie. Gołym okiem dostrzegamy, że wszyscy tu żyją z handlu. Mniej lub bardziej oficjalnego i nie zawsze legalnego. Panowie odziani w markowe ciuchy z wszechobecnym złotem. Wysiadują całymi godzinami na ulicach i zapraszają nas do zaparkowania.
No cóż auto na obcych tablicach innych niż wszechobecne albańskie czy niemieckie wymaga „pełnej opieki” .W końcu decyduję się na ten krok. Parkuje w zatoczce. Od „właścicieli miejsca” przyjmuję ofertę pilnowania.
- Koliko koszta”- pytam i tu w tym miejscu zaskoczyli mnie in plus stwierdzając, że, dam tyle ile uznam za słuszne.
- Dobry znak – pomyślałem.
W całym tym zamieszaniu już na miejscu szukam zapasowych baterii do aparatu. Widzę kontem oka jak samochód jest filtrowany na wylot .
  • No ładnie już widzę co zostanie jak wrócę – przeszło mi przez myśl .
W tym momencie nasza Sara stanęła na wysokości zadania. Jako że i tak zostawała w samochodzie a ja szukałem baterii panowie dojrzeli psa. Wiedząc o tym, że lokalni ludzie boją się generalnie psów tym bardziej otworzyłem tylnie drzwi, aby, nasz obrońca mógł w pełni okazać swoje „wdzięki” a szczególnie uzębienie.
Zamykamy samochód i ruszamy w nieznane. Trochę spokojniejszy, ale tylko trochę. W końcu i tak zapomniałem zabrać adresy z przewodnika. Manewr z psem stosowałem jeszcze parę razy później.
Rozpoczęliśmy poszukiwania, żar lał się z nieba. Krążymy ulica po ulicy, pokazując zdjęcia naszych małych bohaterów. Czas ucieka nasze zniecierpliwienie narasta. Mało, kto zapuszcza się w boczne uliczki Szutki, gdzie obok niewielkich sklepów, piekarni i baraków stoją wille i restauracje, kafejki internetowe i kawiarnie, a życie wprost tętni. Wokół oglądamy przeróżne miejsca. Od bogatych z zewnątrz domów po rudery i kartonowe domostwa. Wbijamy się w wąskie uliczki pełne śmieci, linek i biegających wszędzie dzieci. Pytani przez nas miejscowi odsyłają nas to tu, to tam. Nadal pukamy w próżnie. W sumie docieramy chyba do najbiedniejszej cześć dzielnicy. Nazwałbym to raczej wysypiskiem śmieci. Bawiące się znudzone dzieci, wszechobecne koty, kury i wychudzony koń. No i ten wszechobecny zapach śmieci. W tej wędrówce przejmuje nas kolejny przewodnik. Tym razem jest to kulejący cygan. Próbuje z nami rozmawiać po włosku, lecz zostajemy jednak przy serbskim. Na wiadomość, że my z Polski składa ręce jak do modlitwy wypowiadając słowa – „Papa Polako”. Pracuje we Włoszech a teraz mieszka tu. Twierdzi, że zna i wie gdzie mieszkają nasze poszukiwane dzieci. Ma nas tam zaprowadzić. Owszem prowadzi, ale do swojej rodziny, którą nam całą przedstawia i demonstruje. A była liczna. Wszystkie dzieciaki dumnie pozują do zdjęcia a żona kolejną latorośl wydobywa z czegoś, co zapewne jest domem. Biorą nas za dziennikarzy. W końcu na moje pytanie to gdzie w końcu są nasze dzieci ze zdjęcia oddaje do naszej dyspozycji swojego syna i po skasowania przez informatora równowartości dwóch paczek papierosów ruszamy szukać dalej. Żegnamy się życząc sobie nawzajem szczęści i zdrowia. Syn doprowadza nas do starszego pana, który rozpoznaje na zdjęciu swoje wnuki. Obecnie mieszkające w dolnej części dzielnicy tej lepszej. Radość duża. Dziękują bardzo i bijąc się pierś przyrzekają ze zdjęcia na pewno dotrą do właścicieli. My pełni nadziei, że tak się stanie i uwolnieni od misji wbijamy się w EURO bazar.W miejsce, które, trochę przypomina nam nasz polski już nieistniejący bazar na stadionie X lecia w Warszawie. Praktycznie całe, Skopje ubiera się w Szutce, gdzie widzimy importowane ciuchy z Turcji. Dostrzegamy wszelkie kolory, kształty i rozmiary odzieży i obuwia, wśród których krzyczą Lacosta, Nike, Adidas, Versace i niezastąpione D&G. Oprócz modnych ciuchów za kilkaset denarów można tam kupić kolczyki i bransoletki, kosmetyki, trochę naczyń, filmy i pirackie płyty z lokalnych wytwórni. Nie wspomnę o najnowszych trendach w świecie perfumów. A wszystko „so popust”, znaczy okazyjnie, po przecenie. Ogólnie zawrót głowy. Nic nie kupujemy. Podsumowując będę każdemu gorąco zachęcał i namawiał do odwiedzenia tego dość nietypowego miejsca. Szutka, uchodzi za największe skupisko Romów na Bałkanach jak i również ich światową stolicę. Podczas tej krótkiej, ale intensywnej i poznaliśmy małą, ale, bajecznie intrygującą społeczność, z którą stanęliśmy niemal oko w oko. Gwarantuję niezapomniane doznania dla wszystkich, którzy upodobali sobie cechy bałkańskiej kultury.
Droga do Ohrydu

Opuszczamy to miejsce kierując się dalej na południe będąc niemal na wyciągnięcie ręki u celu naszej wyprawy. A wiec kierunek OHRYD.
Po drodze nic ciekawego się nie dzieje. Kierujemy się na Gostivar, Kicevo. W Gostivarze miałem zamiar odbić w prawo, ale zmieniłem zdanie. Dotychczasowa główna droga była kręta a co dopiero jak zjadę na boczną. Widoki przecudne. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej by w najwyższym punkcie zatrzymać się na kawkę. Zajazd pod KICEVEM miejsce cudne widokowo. Na parkingu dużo samochodów osobowych, autokarów, ciężarówek z drewnem. Te ostatnie to utrapienie na górskich drogach. Pijemy kawkę, coś zjadamy. Między czasie udaję się za potrzebą w lasek a tu doznaje szoku.Moim oczom ukazuje dolinka cała zasypana butelkami plastikowymi i innym odpadami.Na ten widok aż, się chce płakać.
Koło 17 osiągamy cel. Naszym oczom ukazuje się coś, co już kiedyś wiedziałem. Takie dejavi. Przypominało mi to pewne miejsce. Aby jednak przypomnieć sobie to miejsce, to potrzebowałem na dwóch dni. Tym miejscem było Jezioro Tyberiadzkie i Tyberias w Izraelu.
Główne zadanie na tą chwilę było poszukanie noclegu. Miejsca do założenia na kilka dni „domu”. Znaki od razu nas skierowały na główna ulicę, deptak. Gdzie „pan na rowerku”( z którego usług korzystała Edyta) od razu nam zaoferował wynajęcie mieszkania za 25 euro. Wręczył nawet wizytówkę i na tym skończyła się nasza znajomość. Jak się później okazało niewiele brakowało to byśmy do niego wrócili .
Postanowiliśmy jechać dalej wzdłuż wybrzeża w kierunku SW.NAUM tak długo, aż coś znajdziemy.
Z informacji jakie zdobyłem to za Ohrydem miały być dwa pola namiotowe . W sumie były trzy, ale, ale do tego trzeciego ze względów od nas niezależnych nie dotarliśmy Wypadek drogowy spowodował, że zawróciliśmy. Wcześniej jednak zlustrowaliśmy dwa inne miejsca. Niestety teren był tak zatłoczony, taki galimatias w nim panował, że czym prędzej uciekaliśmy. Robiło się ciemno. My nadal bez dachy u nad głową. Ponownie wracamy do Ohrydu. Zrobiliśmy w sumie 50 km i zupełnie nie potrzebnie. Trafiamy do miejsce gdzie, już byliśmy tego dnia. Wówczas nie wysiadałem z samochodu, bo droga się skończyła i trzeba było zawrócić. Tym razem już przez czystą ciekawość wyszedłem by się rozejrzeć. Dostrzegam stojącą przyczepę campingową na holenderskich rejestracjach. To dobry znak. Pojawia się młody człowiek o imieniu Iwan, który z uśmiechem na twarzy obwieszcza nam, że niema problemu i za 10 euro możemy zostać. W cenie prąd, ciepła woda, kuchnia do naszej dyspozycji. Decyzja była natychmiastowa - dalej nie jedziemy. Stajemy „obozem” obok holendrów, którzy po dwóch godzinach docierają na miejsce. My spokojnie konsumujemy kolację. Na ich twarzach wyraźnie rysuje się zdziwienie, że, mają sąsiadów.
Generalnie miejsce to nie było żadnym legalnym polem namiotowym.Ot,taka mała lewizna wpadła na konto Iwana.
Trzy baraki ustawione w kształcie litery U były miejscem gdzie można było wynajmować tylko pokoje. Obecnie byli tam zakwaterowani młodzi ludzie przebywający na międzynarodowym językowym obozie.
Jaki był stan budynku? U nas nie miałby racji bytu z wielu powodów od warunków sanitarnych po ppoż ,ale co kraj to obyczaj i nie nam oceniać .
Spacer po wybrzeżu i koniec dnia. Jak wyruszyliśmy przed 22 tak powrót nastąpił przed pierwszą w nocy .Miasto się budziło do życia . Zastaliśmy je zaspane, smętne teraz kwitło. Ruch niesamowity. Wszystko rozświetlone, sklepy otwarte, knajpy pełne gości. Każda knajpka ma swojego śpiewaka. Na żywo zabawiają gości. My znajdujemy przytulną knajpkę gdzie słuchamy pana, który śpiewa piękne bałkańskie ballady. Spacerując wcześniej wśród tłumu ludzi wyłuskuję polsko brzmiąco słowo na pięć liter k...a itd. Nasz kwiat młodzieży polskiej dotarł nad jezioro Ohrydzkie aby, na drugi dzień szerzyć polską kulturę. Średnia wieku grupy nie większa niż 14 lat. Jakież było ich zdziwienie jak zwróciłem im uwagę w rodzimym języku. Wracamy zmęczeni i idziemy spać.
P.S. Ręka Gosi zaczynać coraz bardziej doskwierać, najgorzej w nocy
Przelicznik euro na denary jest stały i wynosi 61 denarów za 1 euro. W Polsce, według oficjalnego kursu 100 denarów to 6,3 zł. Trzeba jednak pamiętać, że w naszym kraju nie można kupić ani wymienić denarów.

Szpital

22.07.2010
Plany na dzień dzisiejszy musiały ulec zmianie. Bynajmniej te do południa. Noc minęła niespokojnie. Ręka Gosi coraz bardziej doskwiera. Słyszę w nocy płacz. I czuje jak ciągle szuka dogodnej pozycji, aby choć na chwilę móc zmrużyć oko. Postanawiamy od rana ruszyć do lekarza. W końcu jest ubezpieczenie.
Bolnice” - szpital znajdujemy w nie dalekiej odległości od nas. Trochę inaczej to wygląda niż u nas. Dużo skromniej. A od Leśnej Górki to dzielą ją lata kosmiczne. Wszystkie czynności rejestracyjne wykonywane na są „piechotę”. Pytając coraz to innej osoby w końcu po nitce do kłębka doszliśmy do celu. Trafiamy do pani doktor. Lecz za nim wejdziemy do gabinetu zostajemy gruntownie przesłuchani przez dwie panie o rozmiarach, co najmniej XXL. Pani doktor wysłuchała „mojej diagnozy” i po zbadaniu wypisała receptę. Gosia stwierdziła, że, właściwie to, po co do niej poszliśmy. Moja teoria, z jaką wszedłem z góry ustawiła sprawę. A brzmiała ona - winna jest „klima” i że zawiało. Macedonka przyjęła to za słuszną diagnozę i zaopatrzeni w receptę wróciliśmy do pań o rubensowskich wymiarach. Kolejnym problemem była kasa, ale i tą przeszkodę pokonaliśmy. Opłaciwszy wizytę, pełni nadziei kontynuujemy dalszy dzień.
Postanawiamy spędzić całe popołudnie nad wodą korzystając z wody, słońca i uroków tego miejsca. A miejsce mięliśmy super. Już dzień wcześniej upatrzyliśmy sobie romantyczną zatoczkę z jaskinią na dole. Jaskinia stała się schronieniem dla Gosi przed słońcem a ja mogłem korzystać z wody, która swoją czystością, kolorem mogła oczarować. Maska, płetwy i aparat fotograficzny na zmianę były w ruchu I tak na degustacji piwa, słodkim leniuchowaniu mijał nam czas aż do czasu. Nad otaczającym nas pasmem górskim Galicica pojawiły się czarne, burzowe chmury. W sumie nie były dla nas zagrożeniem ani deszcz ani burza. Jaskinia się przydała. Gorzej było jak przestało padać. Samochód stał w połowie drogi miedzy jaskinią a główną drogą. Generalnie na skarpie. Woda spowodowała, że ziemia, która przed deszczem była twarda i sucha teraz stała się grząska i śliska. Czerwona glina przyklejała się do kół, samochód tracił przyczepność i niebezpiecznie usuwał się w dół. Podjazd wydawał się na ta chwilę nie możliwy. Przy pomocy Gosi i dwójki młodych Rosjan powoli małymi skokami wypchnęli auto do miejsca gdzie już nie zważając na palone sprzęgło wyjechałem w bezpieczny teren. Auto wyglądało, co najmniej jak by brało udział w jakimś rajdzie terenowym z wodnymi atrakcjami. Podobnie wyglądali też moi pomocnicy. Odwiozłem Gosię i sam ruszyłem szukać auto-praona (myjnia), aby doprowadzić samochód do stanu używalności. Panowie byli bardzo zdziwieni wypytując, co rusz gdzie byłem.
Były atrakcje za dnia, więc dlaczego i wieczorem nie miało być ciekawie. To zapewnili nam nasi rodacy. Po części Ci sami młodzi ludzie spotkani dobę wcześniej. Tym razem w pozytywnym sława znaczeniu.
W dniach 20-24.07.w OHRYDZIE odbywał się Międzynarodowy Festiwal Pieśni i Tańca Zespołów Folklorystycznych. Wypachnieni, wystrojeni ruszaliśmy na wieczorny spacer. Wspaniałe uczucie jak będąc blisko 2000 km od kraju idziesz sobie ulicami pięknego egzotycznego miasteczka niemalże wpadasz na polski zespól ludowy. Zespól, który, idzie na czele pochodu niosąc wysoko i dumnie napis Polska ”Chorążym” polskiej ekipy była przesympatyczna mała dziewczynka ubrana jak pozostali w stroje krakowskie.
Wszyscy uczestnicy festiwalu szli w korowodzie głównym deptakiem. Zespoły na rozstawionej scenie mogły zaprezentować się szerokiej publiczności. Ekipy z Rumunii, Serbii, Węgier, Łotwy, Turcji po Kazachstan, Rosję i Niemcy. Nasi byli z Poznania. Nie zostajemy do końca i nie mamy okazji podziwiać występu polskiej ekipy. Małgosia się męczy. Widać to gołym okiem i choć jak zawsze udaje twardziela tym razem pęka. Wracamy mijając tętniące życiem miasto ,pełne szczęśliwych i zadowolonych ludzi .
Nasunęła mi się wówczas taka refleksja. Serbia tak naprawdę w wyniku rozpadu byłej Jugosławii straciła najwięcej. BiH to przemysł, Chorwacja, Czarnogóra i Macedonia (mimo braku dostępu do morza - Ohryd ) to turystyka. Turystyka to pieniądze i szansa na lepszy, szybszy rozwój. Obecna Serbia jest tego pozbawiona i to widać. Jestem po raz czwarty na Bałkanach i mogę potwierdzić ze z roku na rok ma się ku lepszemu w tych krajach. Szczególnie to widać u Chorwatów i Czarnogórców i gdybym miał sklasyfikować wg rozwoju to Serbia by była na 3 miejscu po Chorwacji i Czarnogórze. Na pewno, długoletnia blokada gospodarcza po wojnie nałożona przez kraje Unii na Serbię miała na to wpływ. A BiH to już inna spawa sztuczny twór stworzony, bo innego wyjścia nie było.






Śladami patronów miasta św. Klemensa i św.Cyryla
23.07.2010 .
Ruszamy zwiedzać. Zdajemy sobie sprawę, że, nie będzie to łatwe i wszystkiego naraz nie zobaczymy. Podjeżdżamy pod najstarszą cześć miasta. Dalej już tylko pieszo i to pod górkę aż na sama górę do twierdzy cara Samuela.
Na podstawie przewodnika Pascala ; dzisiejsza Ochryda stoi na miejscu starożytnych miast Diassarites i Lychnidos. Chrześcijaństwo zapuściło korzenie w mieście już w IV wieku. Nocą z 29 na 30 maja 526 r. miasto zostało całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi, a następnie na rozkaz cesarza Justyniana odbudowane. Miasto było przedmiotem sporów między patriarchami Rzymu i Konstantynopola, wygranego ostatecznie przez Wschód.
W 879 r. pierwszy raz pojawia się słowiańska nazwa miasta: "Ohrid". 990-1015, były okresem świetności Ochrydy – stała się ona wówczas stolicą tego państwa, siedzibą cara Samuela, a także siedzibą słowiańskiego patriarchy.
Tu miała swoje centrum tzw. ochrydzka szkoła piśmiennicza. Właśnie w Ochrydzie św. Klemens Ochrydzki stworzył cyrylicę. W zburzonej przez Turków cerkwi, w miejscu zwanym Plaošnik, mieściła się szkoła typu uniwersyteckiego. W ostatnich latach cerkiew Świętego Pantelejmona odbudowano, w cerkwi umieszczono grobowiec św. Klemensa Ochrydzkiego, a wokół cerkwi prowadzone są prace archeologiczne. Odsłonięto pozostałości bazylik wczesnochrześcijańskich z zachowanymi mozaikami. W 1980 r. miasto zostało uznane przez UNESCO za część światowego dziedzictwa. Po ogłoszeniu przez Macedonię niepodległości w 1991 r. weszła w skład niepodległego państwa.
W Ochrydzie zachowały się liczne cerkwie (św. Zofii z zachowanymi freskami z XI wieku, św. Pantelejmona, św. Jana z Kaneo z XIV wieku, św. Klemensa z XIII wieku, św. Jerzego, św. Zauma, św. Petki, św. Stefana), ruiny bazyliki św. Erazma z IV wieku, ruiny twierdzy cara Samuela z X-XI wieku i starożytny teatr. W mieście działa muzeum piśmiennictwa słowiańskiego. 25 km na południe od Ochrydy leży zabytkowy klasztor św. Nauma.
Tyle przewodnik.
My w 100 % przeszliśmy wszystkie te miejsca szczegółowo to dokumentując. Wszystko to pokonujmy chodząc wśród wąskich uliczek o charakterystycznej zabudowie a już twierdza cara Samuela swoim ogromem wzbudza respekt. Coraz ocieramy się XV wieczne i starsze cerkwie, których, tu w okresie największego rozkwitu było tyle ile dni w roku. Dziś pozostało 56.
Kręcąc się po uliczkach i pnąc się coraz wyżej trafiamy do małej cerkwi. Wdajemy się w rozmowę z panem, którego zastaliśmy przy pracach w ogródku. Okazuje się, że jest opiekunem tego miejsca i do tego społecznie. Opowiada nam całą historię tego miejsca oraz to, co tu zastajemy. Freski, ikony, rzeźby wszystko to na pewno przedstawia duża wartość historyczną a już o materialnej nie wspomnę. Szkoda tylko, że nie mogliśmy robić zdjęć.
Osobiście na drugi dzień zaliczałem pozostałości w zwiedzaniu. Trafiam do miejsca gdzie piękna młoda pani ręcznie wyrabia papier. Demonstruje osobiście cały proces wraz z omówieniem. Później z dumą pokazuje jeden z dwóch egzemplarzy drukarki Gutenberga. Twierdzi, że, jeden jest w Niemczech drugi tu. Nie bardzo w to wierzę, ale, niech tak pozostanie. Taki chwyt marketingowy.
Późnym popołudniem skierowaliśmy się do miejsca oddalonego o 29 km na południe, do wsi św. Naum. Niedaleko przejścia granicznego z Albanią. Dotarliśmy tam w godzinach późno popołudniowych i od razu przechwycił nas lokalny wodny przewoźnik, który za nie wielką opłatą zaproponował nam dopłynięcie do klasztoru od strony jeziora. Skorzystaliśmy, bo była to jedyna okazja zrobienia zdjęć od strony wody. W sumie przeprawa trwała 15 minut. Celem był XV wieczny monastyr Św.Anioła i Gabriela zbudowany na miejscu oryginalnego z 900 roku. Założycielem jego był św. Naum, który 10 lat później został tam pochowany. Współcześnie odkryty został 1955r. Rekonstruowany do dnia dzisiejszego i aktualnie wraz z całym kompleksem spełnia rolę bardziej komercyjną niż duchową pustelnię. Warto było zobaczyć to urokliwe miejsce, mimo, iż na podstawie czytanych materiałów trochę inaczej sobie to miejsce wyobrażałem.
W tym miejscu do jeziora wpływa również rzeka. Główne źródło, które, zasila to jezioro. Temperatura wpadającej wody tym miejscu wynosi 8 stopni. Skorzystałem z okazji i się wykapałem. Temperatura wody w tym miejscu w jeziorze 26 stopni przechodzi w 8 i na odwrót. Miłe doznania.
Aby nie wracać wąskimi górskimi drogami po ciemku przyspieszamy powrót. Na parkingu niestety dochodzi z moje winy do stłuczki. Cofając uderzam w niezauważone zaparkowane auto. Na szczęście, w tym nieszczęściu uderzonemu autu nic się nie stało, tylko moja Skoda nieco wgnieciona. Jedziemy dalej i kończymy kolejny gorący dzień.

 

Dzień totalnej „laby”24.07.2010

Zaraz po śniadanku nie mając pomysłu na spędzenie dnia uciekliśmy do naszej zatoczki z jaskinią. Spędzamy tam niemalże cały dzień nie robiąc nic. Ja wracam z tego dnia bogatszy o kolejne fajne zdjęcia flory i fauny.

Powrót na obiado-kolację. Po drodze spotykamy Polaków wędrujących starym VW camperem. Młodzi ludzie na poznańskich tablicach zakończyli objazd Albanii. Wjechali od strony Św.Naum. Fakt ten mnie zainteresował. Moje plany pokrywały się z ich przebytą drogą. Jazda na południe Albanii w kierunku Sarandy przez Podgradec, Korcze to był mój plan. Rozmowa, wymiana informacji, analiza dotychczasowych doświadczeń, porównywanie map i bogatsi o nowe newsy rozstajemy się. Zapraszam ich jeszcze na wieczór, ale nie skorzystali.
Od nich za to zdobyłem bardzo ważną informację na temat Kosowa. Wjazd do tego małego państwa to koszt 50 euro. Kolejny kłopoty to taki, że, będę miał problemy z wyjazdem z przez Serbię. Serbowie nie uznają tego państwa i odsyłają z powrotem wszystkich tych, którzy wjechali do Kosowa nie od strony Serbii.
No cóż - 50 euro to dla mnie pełen bak paliwa wiec już wstępnie rezygnujemy z tego pomysłu.Informację musiałem jeszcze sprawdzić. Z perspektywy czasu nie będę tego żałował. Nie wiem dlaczego nie pojechałem na południe Albanii, tylko skierowałem się przez Elbasan do Beratu i dalej na północ .Rezygnując z Sarandy, Girokastry i piaszczystego wybrzeża morza Jońskiego .Co było powodem zmiany decyzji? Nie umie dziś racjonalnie wyjaśnić. Chyba żeby, mieć powód do kolejnego wyjazdu w te strony.
Wracamy do Macedonii i Ohrydu. Obiadek udany i powoli zaczynamy się żegnać się z tym miejscem. Miejscem, które, zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Było tu wszystko to, co kocham. Góry które, niestety jedynie wzrokiem zwiedziłem (a jest tu Park Narodowy ) i czyste wielkie jezioro o szmaragdowo zielonym kolorze.
Miałem dotychczas dwa miejsca, do których jak tylko mogę wracam;jedno w Bośni u Izy. „Rancho”, drugie to Durmitor gdzie i tym razem dotrę. Teraz będzie trzecie - Ohryd.
Jeszcze tego samego wieczoru zaczynamy proces zwijania obozowiska. Zostawiając sobie na rano tylko niezbędne rzeczy. W trakcie pakowania „dziennego salonu” wywiązała się rozmowa z naszymi sąsiadami. Jak się okazało było to mieszane małżeństwo. Ona o imieniu Ljubica - serbka on holender. Oboje już na emeryturze. Rozmowę prowadzimy w języku serbskim - na szczęście. Okazuje się, że wędrują już tak całe wakacje. W planie mają się jak i my Albanie. Dzielę się z nimi zdobytymi informacjami. Są pełni obaw, co do stanu dróg i tego, czego mogą się tam spodziewać. Uspakajam ich obawy i życząc sobie żebyśmy się spotkali na drogach Albanii.Idziemy spać.
Fajna ta Macedonia ......










25.07.2010
ALBANIA 
                                         Kraina Skenderberga

Przez Strugę oddaloną od Ohrydu o 15 km wjeżdżamy do Albanii. Cel na dzień dzisiejszy : to dojechać do BERATU. Na granicy spotykamy kolejnych młodych Polaków udających się do Albanii. Ich cel to dotrzeć do Tirany gdzie są omówieni na spotkanie ze znajomymi.Jadą z Rumunii starym Fordem Fiestą bez klimatyzacji. Szerokiej drogi - życzymy.
Już na samym początku po przekroczeniu granicy dostrzegamy coś, co będzie nam towarzyszyć później przez cały nasz pobytu w tym kraju.. „LAVAZH” – słowo, które bardzo wpadło nam w ucho, bo tak ładnie śpiewnie brzmi.
W rzeczywistości to znaczy myjnia. Albańczycy kochają myć swoje samochody, co widzimy po ogromnej ilości myjni samochodowych, jakie stoją po całym kraju. Gdziekolwiek jesteśmy, mamy pewność, że przy każdej drodze zobaczymy napis „Lavazh”. W większości są to małe myjnie, przydomowe lub stojące gdzieś na odludziu zaraz przy samej drodze, ale czasem można zauważyć też większe i bardziej profesjonalne. Stacje benzynowe to kolejny nierozerwalny krajobraz tego kraju. Edyta (nieznajoma z netu) jadąc z Duress do Beratu (85 km) komunikacją miejską naliczyła 86 stacji. Średnia imponująca. Od razu też rzuca nam się w oczy niezliczona ilość mercedesów. Albańczycy dziwnym trafem upodobali sobie Mercedesy, których na ulicach jest wprost zatrzęsienie. Tak dużej ilości samochodów tej marki na kilometr kwadratowy nie ma chyba nigdzie nie świecie, włącznie z Niemcami. Są Mercedesy nowe, drogie i ekskluzywne, są też Mercedesy stare, zniszczone i zwyczajne. Mercedesy osobowe, ale i ciężarowe a nawet autobusy. Małe i duże. Wszędzie w Albanii masz z nimi kontakt. Jeśli ktoś chce tanio kupić części do Mercedesa, to na pewno znajdzie je w Albanii.
Od granicy w towarzystwie Mercedesów jedziemy piękną szeroką drogą. W końcu dostrzegam te sławne bunkry, które Enver Hożdża w okresie swojej dyktatury nakazał budować. Każde gospodarstwo miało swój bunkier. Całe linie obronne powstawały wtedy na granicy pastwa. Tysiące umocnień miały stanowić wystarczającą linie obronny. Będąc za pierwszym razem w Albanii jakoś umknęły mojej uwadze. Albania stała się pierwszym krajem ateistycznym. Meczety, kościoły, cerkwie zamknięto, zamieniając je na magazyny, sale kinowe, sportowe lub tez po prostu niszczono. Obecnie te trzy wyznania rozwijają się a tolerancja religijna jest symbolem współczesnej Albanii.
Po zakupieniu naklejki „AL” mkniemy podziwiając wspaniałe potężne dzikie góry, które dominują w mało zaludnionej północno-wschodniej części państwa. Zachodnia i południowa cześć to wybrzeże Adriatyku. Miejsce, które z rok a rok staje się coraz bardziej popularne wśród turystów i jak na razie za nie wielką cenę.
Po drodze mijamy ELBASAN. Postanawiamy zboczyć z głównej drogi i odwiedzamy to małe miasteczko. Miasteczko jak miasteczko, niczym nas nie urzekło. Tradycyjnie odwiedzamy bazar, gdzie Gosia znajduje śliwki wielkości naszych jabłek a pestka wielkości małego paznokcia. Zajadała się nimi podczas całego pobytu. Czujemy klimat kraju, który leży na styku różnych kultur. Gwar, ruch, bałagan, dziwne trójkołowe pojazdy charakterystyczne dla krajów arabskich. To tu właśnie to doświadczamy. Ja odczuwam to w ruchu drogowym. Wolna amerykanka. Policji jest dużo, ale im to nie przeszkadza i raczej wygrzewają się na słońcu. Nasza sielanka szosowa trwa do momentu, kiedy zjeżdżamy z głównej drogi w Lushnje. Ostatni etap do Berratu to odcinek 60 km ale, średnia prędkość wyniosła 30 km/h. Dziura na dziurze i przypomniało to nam z czego „słynie” Albania .
BERRAT- Miasto tysiąca okiem położone na stokach góry Tomorri osiągamy po 16-tej z zamiarem nocowania. Według przewodników jest jedynym miastem w Albanii, które posiada informacje turystyczną a znaki turystyczne są gdzie trzeba. Fakt, że znajdujemy bez problemów wszystko, co chcemy. Jak zawsze na pierwszy rzut idzie górująca twierdza nad miastem. Sam podjazd do zamku mocno daje się we znaki naszej „skodzinie”.
Na miejscu okazuje się, że za murami bizantyjskiej twierdzy mieszka lokalna społeczność. A dzielnica nazywa się Kalaja ,niegdyś dzielnica chrześcijańska (jedna z trzech jakie są w mieście). Wśród malowniczych widoków, urokliwych uliczek, małych kamiennych domków znajdujemy takie perełki jak muzeum Onufrego z bogatą kolekcją ikon, które znajduje się w sąsiedztwie XIII wiecznej cerkwi w stylu bizantyjskim.
W trakcie chodzenia po twierdzy trafiamy na sesję zdjęciową nowożeńców. W tym upale młodzi nie wyglądali na szczęśliwych.
Kończymy penetrowanie góry i zjeżdżamy na dół, aby wkroczyć do dwóch pozostałych dzielnic tj Gorica i Mangalem oddzielonych rzeką Osun. Oba brzegi łączy most kamienny. Przypomina most w Mostarze. Kroczymy drugim brzegiem rzeki Osun mając po lewej stronie znaną nam twierdzę oraz zbocze góry z charakterystyczną zabudową dla tego miasteczka.
Spotykamy kolejną grupę polaków na naszej drodze. Wówczas z nimi nie rozmawiamy. Będziemy się z nimi jeszcze widzieć w innym miejscu w i innych okolicznościach. Jeszcze tego samego dnia dostrzegamy kolejnych rodaków jak dumnie nas mijają mknąc na rowerach z polską flagą. Później się już dowiedzieliśmy że jechali z Tirany do Salonik .
Dla złapania oddechu i wytopieniu czasu zasiadamy na obiad w małej knajpce. Widok mamy super, ponieważ lokal jest usytuowany na zboczy góry. Widzimy wszystko to, co pod nami i jak z minuty na minutę wraz z chylącym się słońcem ku zachodowi wzrasta ruch na ulicach. Po chwili z meczetu wydobywa się głos muezina wzywający do popołudniowej modlitwy. My jemy pizze popijając piwkiem Tirana.
Po obiedzie postanawiamy pojechać jeszcze w góry. Pniemy się wąską drogą która zmienia się z każdym kolejnym kilometrem Najpierw w drobny szutr dalej większy by w końcu w ostre skały już nie na nasze opony .Dalej jazda okazała się nie możliwa. A że, droga prowadziła dalej to potwierdziła zjeżdżającą ciężarówka. Nabrałem ochoty, aby tu przenocować mając wspaniałe widoki z tej wysokości. Berat z tego położenie wydawał się taki malutki. Z pomysłu noclegu na prośbę Gośki zrezygnowaliśmy. Ogarnął ją jakiś niewytłumaczalny niepokój. Może te góry ?
Za to zdjęcia wyszły super a niektóre mogłyby trafić do folderu reklamującego możliwości Skody Roomster w warunkach górskich. Marzy mi się taka wyprawa autem terenowym taki off-road. Skoda Yety zdobywa albańskie góry. Coś na wzór www.fotolandia4x4.com.
Koniec marzeń. Wracamy tą samą drogą. Jako że dotychczas o wszystkich noclegach decydowałem ja, tym razem Gosia podejmuje decyzję o jechaniu dalej. Bez względu na zapadający zmrok. No cóż nie podoba mi się to okrutnie. Nocą w nieznanym terenie, przy stanie tutejszych dróg. Jazda może się okazać niezłą przygodą. Oby tylko bez konsekwencji. Ruszamy - zmrok zapada, średnia prędkość spada. Na odcinku 50 km do 15 – 20 na godzinę. Mijamy pojazdy widma od rowerzystów, motocyklistów po osiołki i woły. Kolejnym utrudnieniem są dziury i brak oznakowania. Za dnia nie ma problemu, coś tam zawsze się dojrzy, coś, co przypominało drogowskazy. W porze nocnej jest to niemożliwe. Z wielką ulgą przyjąłem wiadomość że dojeżdżamy do autostrady. Teraz czas rozejrzeć się za bezpiecznym miejscem. Mimo że, jesteśmy blisko Durres postanawiamy stanąć i przespać się do rana,. Stacji jest, co niemiara, więc należy wybrać tylko jedną nich. Chowamy się za stojącymi Tirami i zapadamy w głęboki sen.

Durres- radość z prawdziwego łóżka
26.07.2010
Pobudka. Obudził nas narastający ruch przy autostradzie. Szybka kawka. Toaleta a niej wielki pająk i dalej. W końcu była godzina 8 jak już pędziliśmy do Durres. Wiedziałem, że im szybciej będziemy na miejscu tym dzień wyda się dłuższy a my będziemy mieć więcej czasu na wypoczynek. Po drodze z ciekawości zjechałem do auto-campu. Był to pierwszy jaki w Albanii widziałem.Tu spotkaliśmy kolejną grupę Polaków, którzy jadą na południe. Warunki były ok. a samo umiejscowienie też godne polecenia. Cena za samochód 8-10 euro plus 1 euro za kąpiel od osoby. Po raz kolejny mam potwierdzenie o dodatkowych kosztach związanych z wjazdem do Kosowa.
Z ciekawości wyszedłem jeszcze na plażę, aby zobaczyć jak tak naprawdę daleko jestem od celu. Mimo wczesnej godziny ruch na plaży był duży.
Do Durres dojechaliśmy szybko. Miło było zobaczyć te miejsca po roku. Rok temu nawet przez myśl mi nie przeszło, że tu wrócę. Dzięki temu nie traciłem czasu na szukanie kwatery. Pokoje były wolne. Miejsce się nie, co zmieniło. Przybyło kolejne piętro domu. Za to rodzina gospodarza w komplecie. Córka mnie poznała w momencie jak pokazałem jej mapę z jej wpisanym adresem. Gospodarz domu przyszedł później. Wpadliśmy sobie w ramiona całując się trzykrotnie zgodnie z panującym tu zwyczajem. Zajęliśmy pokój na dole za 10 euro. Co za rozkosz była wyciągnąć się na łóżku. Do dyspozycji dwie łazienki i cztery lóżka.
Gosia szybko zabrała się za pranie. Była to jedyna okazja do tego aby uzupełnić brakujące rzeczy. W końcu to już 10 dzień od początku naszej wędrówki i zapasy rzeczy maja się prawo kończyć.
Ja natomiast ruszyłem na plażę. Nie po to, aby się kąpać czy opalać. Na tej plaży dzieje się tyle ciekawych rzeczy ze nasze plaże okazują się nudne.
Najlepiej to zobaczyć. Zdjęcia nie oddają tego. Okazji do zrobienia ciekawych fotek nie brakuje.
Handel obwoźny na osiołkach, trójkołowcach zrobionych z rowerów lub wersja bogatsza z motoroweru, Każdy tu próbuje coś sprzedać, jest tu codziennie oferując swoje towary i usługi. Dla tych ludzi trwa sezon. Okazja, aby zarobić a potem z tego żyć. Ciężko pracują. Często są to rodzinne małe interesy, gdzie ojciec z synem wspólnie przemierzają kilometry na plaży w tą i z powrotem od rana do zmierzchu. Widok matki handlującej, czym tylko się da z dzieckiem u boku nie jest odosobniony. Kalecy sprzedający tanie papierosy. Nikt się tu nie przejmuje tym, że na brzegu ustawione są strzelnice z wiatrówkami a każdy może znaleźć się na linii ognia. Wszyscy mogą się sprawdzić strzelając do tarcz z podobizną Radovana Karadžića i nie zawsze w nią trafiając. Wesołe miasteczka, które swoje lata świetności mają już za sobą. Tu poskładane i połatane przeżywają swoją drugą młodość.
Plaża jest dla każdego i chyba tu panuje taka jest dewiza. Każdy znajdzie coś dla siebie i jeśli coś zapomniałeś z domu to pewno tu zostanie Ci przyniesione i zaoferowane. Linia brzegowa to apartamentowce oferujące lokale for sale a do nich przylepione slumsy.To się zmienia. Rok temu było tego więcej.Czy idzie na lepsze?.Czy po prostu silniejszy wygonił słabszego i zadziałało prawo dżungli ?
Wróciłem się wykąpać. Pranie skończone i ruszyliśmy główną ulicą na obiad do znanego mi tureckiego baru. A spacer długi, bo bar oddalony blisko 3km dalej. Odległości tak się nie odczuwa, bo idąc ulicami jest tyle ciekawych rzeczy do zobaczenia i mimo panującego upału nie ma czasu na marudzenie. Ta ulica swoje oblicze pokaże i zabłyśnie po zmroku. My zaliczamy bazar i wszelkie sklepy z odzieżą. Wizyta u Turka udana, zamówienie złożone. Nie udało nam się jedynie z herbatą. Miała być po turecku parzona a dostaliśmy rumianek.
Wracaliśmy plażą wśród setek ludzi kąpiących się w morzu i słońcu. Robił się wieczór, powoli na plażę wkraczały służby porządkowe.
Po zmroku zmieniliśmy środek transportu i kierunek druga cześć miasta Duress .
Ta, w której jesteśmy obecnie nazywa się Plaza.Tu poza plażą, kwaterami nie ma nic. Jedziemy do starej części miasta. Ta zaludnia się z minuty na minutę. Jest, co zobaczyć.Zaliczamy amfiteatr rzymski. Penetrując jego korytarze, piwnice gubimy się. Podziwiamy mury obronne i pięknie oświetlony meczet. W trakcie spaceru mam wielka ochotę na baklawę. Kto szuka ten znajduje i w końcu siadamy w cukierni. Zamówienie złożone i wreszcie mogę delektować się ciastem. Wśród tłumu słyszymy kolejną grupę Polaków, którzy dumnie z orłem na piersi wkraczają do cukierni i zamawiają to co ja .
Na koniec postanawiamy jeszcze udać się deptakiem wzdłuż morza, na którym mimo późnej godziny spacerują setki ludzi. Są wczasowicze i są handlarze. Z plaż przenieśli się teraz na deptaki. Nocna zmiana trwa. Nasza dzielnica i ulica kwitnie. Muzyka roznosi się w każdym lokalu. Oczywiście każdy ma swoją zaproszoną „lokalną gwiazdę”. W ciągu dnia widać to po rozwieszonych plakatach.
Kto był w świecie arabskim wie o czym piszę. Ruch olbrzymi, samochody trąbią, jeżdżą jak chcą, pod prąd, z prądem na światłach bez świateł. Sygnalizacja świetlna tu raczej służy jako dekoracja i jest dodatkiem do girland rozświetlonych wokół.
Wydaje się, że nie ma tu żadnych reguł. Mimo tego panującego karnawału nie widać nikogo pijanego i ani jednej chociażby stłuczki.
Czas wracać. Jutro czeka nasz długi dzień i też nie bardzo wiemy jak się skończy. Jedziemy korzystać z dobrodziejstw cywilizacji, jakim jest prysznic i łóżko.

Śladami Skanenberga - Tirana-Kruja
27.07.2010
Z Durres, nadmorskiego kurortu, do stolicy prowadzą dwie drogi: autostrada i zwykły asfaltowy trakt. Mkniemy do niej szeroką autostradą, Nie jest to taka jaką my sobie wyobrażamy.
Każdy w dowolnym jej miejscu można ją pokonać i każdy pojazd może się tam znaleźć. Sami jesteśmy tego świadkami. Jak na oczach drogówki pan przechodzi sobie przez autostradę a im to nie przeszkadza. Najważniejsza zasada: to ruch ma być cały czas płynny.
Sam wjazd do miasta jest bez problemowy, ale już poruszanie się po nim to już inna bajka. W Tiranie, podobnie jak w miastach albańskich, latynoskich, arabskich kierowcy nie przestrzegają żadnych reguł. Ulice zatłoczone. Mimo, że są szerokie to niczego nie ułatwia. Trzeba się wykazać wielką dużą dozą cierpliwości. Dla kogoś, kto nigdy nie jeździł w takim bałaganie może to być szokiem. Jazda w Damaszku i Kairze była dla mnie dobrą szkołą, która teraz procentuje. Pomijam już taki szczegół, jak to, że byłem chyba jedynym samochodem w całej Tiranie, który używał kierunkowskazów.
Udaję mi się w końcu zaparkować. Młody człowiek z bloczkiem w ręku natychmiast stoi przy mnie. Miejsce parkingowe jest idealne jak strzał w dziesiątkę pod drzewem i w centrum. Za nim je jednak znalazłem musiałem dokonać dwóch objazdów głównego placu. Pan z bloczkiem domaga się natychmiastowej opłaty. W końcu ulegam, ale nie jestem pewien czy aby dobrze robię.
Wśród masy samochodów udaje się nam przejść na druga stronę . Tu nie mają żadnego zmiłowania dla pieszych. To nic, że na słupku świeci się dla nich czerwone światło, nie przeszkadza, że na skrzyżowaniu stoi policjant. Sznur aut i tak posuwa się nieubłaganie naprzód.
W końcu jesteśmy na głównym placu miasta – Placu Skanderbega. W każdym albańskim mieście znajduje się ulica lub plac nazwany imieniem wielkiego bohatera. Nic, więc dziwnego, że na centralnym miejscu stoi dumnie pomnik, wybudowany w 1968 roku, w 500 rocznicę jego śmierci. Dziś jest to jeden wielki plac budowy .
Największy bohater narodowy Albanii, Skanderberg naprawdę nazywał się Gjergj (Jerzy) Kastrioti. Walczył z Turkami, zorganizował przeciwko nim powstania a na prośbę naszego króla Warneńczyka szedł mu na odsiecz pod Warną.
Kierujemy się do meczetu Ethem Beja. Jest on jednym z najcenniejszych zabytków miasta. Jest to jedyny meczet w jakim mogłem bez problemu robić dowolną ilość zdjęć. Gosia również mogła wejść do środka. Lecz ,od razu wyraźnym gestem modlącego się pana została skierowana do miejsca gdzie kobiety mogą przebywać. Tym miejscem jest balkon na górze. Budowa meczetu rozpoczęła się w 1789 roku z inicjatywy Mollego Beja. Został ukończony w 1823 roku przez Hadżi Ethema Beja. Był jedynym czynnym meczetem w kraju w czasach Envera Hodży, ale nie dla Albańczyków, mogli do niego wchodzić tylko obcokrajowcy. Jego wnętrze zdobią bogate freski i sztukaterie. Obok stoi Sahat-Kulla (wieża zegarowa) z 1830 r.
Kiedy zwiedzamy meczet nad miasto nadciągnęły ciemne i groźne chmury. Złapała nas ulewa i burza. Schowaliśmy się pod wystający dach meczetu. Daszek ten stanowił dla nas bezpieczne schronienie do czasu, kiedy deszcz zmienił kierunek. Trzeba było szybko ratować się ucieczką. Na szczęście zaraz potem wyszło słońce i szybko wszystko wróciło do normy.
Podobnie jak w innych częściach bałkańskiego państwa i tu panuje wielki boom budowlany. Wchodzimy do wypasionego centrum handlowego. No cóż ceny zwalają nas z nóg. W drodze do centrum handlowego w parku pełnym palm i kolorowych kwiatów, znajduje się nieco egzotyczna budowla. To Piramida –.”....Obiekt uwielbienia własnej osoby przez komunistycznego przywódcę Albanii Envera Hodżę. Tu stworzył sobie za życia swoje muzeum, tu miał spoczywać po śmierci. Szklana Piramida kosztowała ponoć 700 mln dolarów..”.
Z zewnątrz jest zaniedbana i raczej ulega rozpadowi. Mnie bynajmniej nie przyciągnęła. Zaliczamy jeszcze kolejne sklepiki w poszukiwaniu pamiątek i jedziemy dalej śladami ich bohatera narodowego.
Podsumowując nasz pobyt to powiem tak: najpiękniejsze w Tiranie jest bez wątpienia jej cudowne położenie. Z jednej strony piaszczyste wybrzeże, z drugiej zaś mający szczyt góry Dajti (1621 npm). Do tego śródziemnomorski klimat i...jest pięknie. Za mało czasu było, aby bliżej poznać to miasto.
W odległości około 32 km na północ od Tirany leży Krujë. Droga do niej wiodła nas początku szeroką droga by im wyżej stawać coraz węższą coraz bardziej stromą i krętą Rok temu ten odcinek drogi był w budowie. Miasteczko położone jest amfiteatralnie na zboczu masywu górskiego o tej samej nazwie, którego najwyższy szczyt - Skanderbeg - wznosi się na wysokość 1526 m n.p.m.
Na samej górze znajdujemy płatny parking w prywatnym warsztacie samochodowym. Takie nielegalne dodatkowe źródło dochodu. Sara ponownie zostaje strażnikiem pojazdu.
Tu przytoczę trochę historii ze źródeł, które dadzą nam obraz na pewne fakty z historii Albanii.
Nazwa miasta - Krujë - pochodzi od albańskiego słowa „krua” oznaczającego „źródło”. Tu w 1408 roku urodził się wspominany już wielokrotnie Gjergji Kastrioti Skënderbeu, czyli Jerzy Kastriota Skanderbeg. Około roku 1435 jego ojczyzna została zajęta przez Turków. Aby zapewnić sobie wierność podbitych terenów Imperium Osmańskie wcielało do wojska młodych chłopców, którzy byli odpowiednio edukowani. Jednym z nich był właśnie Skanderbeg, syn Gjona Kastrioty, jednego z dwóch najbardziej wpływowych obszarników ziemskich w Albanii.
Skanderbeg brał z powodzeniem udział w wielu bitwach, w wyniku czego szybko doszedł do tytułu beja. W 1443 roku został wysłany do walki z węgierskim bohaterem narodowym, ale zamiast walczyć wrócił ze swoim wojskiem do Kruji. Pod jego wodzą wybuchło powstanie i wkrótce udało się wyzwolić całą Albanię spod panowania Turcji. Żeby spacyfikować powstanie sułtan zorganizował kilka wypraw, w 1450 jego Armia liczyła 150 tysięcy żołnierzy, podczas gdy Skanderbeg dysponował ok. 12 tysiącami. Mimo to nie udało się Turkom Krui zdobyć. Skanderbeg pozostawił w twierdzy ok. 1,5 tysięczny garnizon, podczas gdy sam nękał wroga szybkimi partyzanckimi atakami.
Krujë padła dopiero w 1478 roku, w dziesięć lat po śmierci Skanderbega. Dwa lata później Turcy zdobyli ostatnią twierdzę w Lezhë i tym samym udało im się przejąć kontrolę nad całą Albanią, która na ponad 400 lat zniknęła z mapy świata.
Dziś mamy okazję obejrzeć tą twierdzę. Na teren zamku wchodzi się przez długą, bardzo dobrze zachowaną bramę. Tu spotykam pana,który jak w ubiegłym roku chce sprzedać nam swoją książkę. Jest historykiem biegle mówiącym po rosyjsku. Bardzo się zdziwił jak uprzedziłem jego zamiary sprzedania nam książki tłumacząc mu, że byłem tu rok wcześniej. Na początku bardzo zaskoczony, ale z czasem mile podziękował za ponowne odwiedziny.
Wchodząc na dziedziniec po prawej stronie znajdują się pozostałości meczetu, a po lewej trochę przypominający stare zamczysko obiekt. To budynek projektu córki komunistycznego dyktatora Envera Hodży która sprawowała nad nim pieczę. Architektonicznie do niczego tu on nie pasuje ale wówczas nikt nie śmiał tego podważyć (informacje pana od książki ).
W środku znajduje się muzeum Skanderbega (w poniedziałek nieczynne).
Wyżej dominuje baszta z XIV wieku, która w XVII wieku stała się wieżą zegarową. Tam już nie docieramy Gosia ma już dosć. Schodzimy do kapitalnie zrekonstruowanej starej tureckiej uliczki. Gdzie możemy zakupić sławny koniak Skanberga, starocie, stroje ludowe z różnego okresu. A wszystko zdaniem sprzedawców to antyki z kilkuset letnią historią. Na „antyki” nie było nas stać. Jednak na bluzkę z „historią” dla Gosi znalazłem. Z tego powodu musiałem zasuwać i szukać „ściany płaczu”, co w praktyce wcale nie okazało się takie proste. Czego to się nie robi dla żony?....
Dochodziło już wczesne popołudnie. Czas był ruszać dalej. Serpentynami w dół. Kto ma lęk wysokości czy chorobę lokomocyjną, na drodze prowadzącej z Kruji do głównej trasy z Tirany do Szkodry może doznać zawrotów głowy Serpentyny, przepaście, skały nachodzące wprost na pojazd – to duża część traktu. Ale i tak jak później się okaże, będzie jeszcze gorzej. To już w innym miejscu i czasie .
Do Szkodry pierwotnie starożytne miasto iliryjskie o nazwie Scodra, od 168 p.n.e. pod panowaniem Rzymu, zasiedlone w VI-VII wieku przez Słowian. W XI wieku stolica serbskiego królestwa Zety. W XII wieku opanowana przez Cesarstwo Bizantyńskie. Od końca XII wieku należało do Serbii, w latach 1395-1479 do Republiki Weneckiej, następnie podbita przez Imperium osmańskie. Od 1920 w Albanii. Docieramy tu około 17 kierując się od razu do Twierdzy Rozafa. Najlepiej zachowanego zamku w tym rejonie. Podjeżdżamy pod zamek. Jest ciasno mało miejsca a kolejny samochód szuka miejsca do parkowania. Tym kolejnym samochodem jest auto na Słoweńskich numerach.Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że podróżująca para również w nim sypiała. Różnica tylko polegała na tym ze auto było do tego fabrycznie przygotowane. Wersja VW Candy Life Camper. http://www.denlo.com.au/caddylifecamper
Zwiedzamy twierdzę Rozafa – główną atrakcję Szkodry. Twierdza rozbudowywana przez wieki, a najmocniej przez Turków, jest świetnym miejscem do zwiedzania, ale także do podziwiania widoków. Widać stąd dobrze całe miasto, leżące w oddali góry, wielkie graniczne Jezioro Szkoderskie i pobliskie rzeki.
Powoli kończymy dzień i czas pomyśleć o noclegu. W informatorze wyczytujemy ze w niedalekiej wiosce Siroke znajdują się plaże Jeziora Szkoderskie. Jak plaże to i może nocleg się znajdzie. Droga wiedzie przez drewniany most, cygańską dzielnicę dalej wzdłuż jeziora. Prowadzi nas wąska droga. o lewej majestatyczne góry a po prawej jezioro. Słońce chyli się ku zachodowi. Po drodze mijamy coraz knajpki. Przeważnie wszystkie zamknięte.Docieramy do jednej z nich gdzie właściciel wyraża zgodę na nasz nocleg. Pod pretekstem zrobienia zdjęć postanawiamy jechać dalej. Wychodzimy z założenia, że zawsze możemy tu wrócić tym bardziej,że za 3km i tak kończy się droga. Dalej to już Czarnogóra.
Droga doprowadziła nas do kolejnej jak by się wydawało opuszczonej knajpki. Postanowiłem ją obejrzeć schodząc w dół. Jakież było moje zdziwienie jak mija mnie samochód i do tego dostrzegam polskie numery.Land Rovery jeden za drugim dostojnie zajmowały pozycję na parkingu. Nie byłbym sobą gdym nie zagadał. Rozmowa była krótka a pytanie jedno: Czy możemy dołączyć do Was na noc ?
Uzyskawszy pozytywną odpowiedź wróciłem do Gosi, która w pierwszym momencie ze względu na doskwierający coraz bardziej ból ręki nie bardzo miała ochotę na towarzyskie spotkania. Po czasie wyraziła zgodę, co uważam za rozsądną decyzję w przypadku pogorszenia zawsze można by skorzystać z pomocy. I tak nasz Roomster dumnie stanął obok Land Roverów .
Trzy samochody, dwanaście osób rozpoczęło wypakowywanie oraz ustawianie namiotów. Małe dzieci z rodzicami,jedno starsze małżeństwo. Wszyscy wspólnie od 10 dni wędrują po Albanii. Ich cel podróży był nieco odmienny niż nasz. Głównie zaliczali góry i nieuczęszczane szlaki. Z gór zjeżdżali tylko po świeżą wodę i prowiant. Jak się później okazało mięliśmy już ze sobą kontakt. Widzieliśmy się w Beracie a spotkanie miało pod meczetem. Od nich też dowiedzieliśmy się nieco więcej o parce, która wędrowała rowerami z Tirany do Salonik.
Przez te wspólnie spędzone godziny zdobyłem wiele ciekawych informacji o miejscach, które warto jeszcze zobaczyć. Wszystko naniosłem na moją mapę która teraz jest jak skarb. Niestety dla mnie na razie nie dostępne. Aby dotrzeć do gór Przeklętych czy pokonać trasę promem z Komanu a dalej górami,spenetrować plaże morza Jońskiego potrzebne jest auto terenowe.
Ich przygoda z Albanią zaczęła się dwa lata temu od uczestnictwa w wyprawie Transalbania organizowanej przez państwa Pasławskich z Krakowa. Za to Ci swoją przygodę z Albanią rozpoczęli od wyjazdów Skodą (jak my) 5 lat temu a teraz, co roku przemierzają jej szlaki. Relacje z ich wypraw można zobaczyć na stronie http://www.fotolandia4x4.com .
Dwa lata wcześniej właśnie ta strona zainspirowała mnie do wyjazdu do Albanii. By po roku pomysł wprowadzić w życie . Dziś jestem tu po raz drugi. Być może nie ostatni. Noc nad jeziorem Szkoderskim, największym na całych Bałkanach minęła spokojnie a wieczór minął nam rozmowach i wspomnieniach.
(2/3 jeziora leży w Czarnogórze, a 1/3 w Albanii. Jezioro znajduje się w dolinie położonej 7 km od brzegu morza. )
Kolejny dzień nasi podróżnicy wypoczywają nad jeziorem, aby popołudniu ruszyć do miasta po zakupy. Dalej przenoszą się do Czarnogóry. Skąd dalej już do kraju. My natomiast zaplanowaliśmy jeszcze odszukanie starego kamiennego mostu. Według przewodnika był on 8 km na północ. W sumie zanim go znalazłem musiałem pokonać blisko 30km. I dobrze, dzięki temu mieliśmy możliwość obcowania z prostymi ludźmi pytając się ich o drogę. Miałem wątpliwą przyjemność zobaczyć drogę, którą pierwotnie miałem dojechać do Kosowa. Sam poszukiwany most przypominał stary rzymski most w Mostarze.
Wróciliśmy do Szkodry by jeszcze pochodzić po mieście wiedząc, że to już ostatnie chwile w tym mieście i w tym kraju. Odnajdujemy katedrę św. Stefana. Tu ciekawostka - na budowę katedry w 1851 roku osobiście wydał zgodę sułtan osmański. Był to niegdyś jeden z największych kościołów na Bałkanach. Dwa lata po ponownym otwarciu katedry po epoce komunizmu, w 1993 roku, katedrę św. Stefana odwiedził papież Jan Paweł II w czasie swojej pielgrzymki po Albanii.






Podsumowując tegoroczny pobyt w Albanii użyje cytatu z przewodnika „... Jeśli pragniemy spokojnych wakacji bez utrudnieni – Albania może nas rozczarować. Ale jeśli chcemy doświadczyć czegoś, co w Europie jest niemal już niemożliwe – to jedźmy do Albanii. Codzienna walka z przeciwnościami losu może zyskać posmak przygody...”
Polecam i ja tu wrócę.

Czarnogóra
Zmęczony panującym na ulicach Albanii bałaganem ruszyliśmy w kierunku granicy. Po jej przekroczeniu (przejście Sukobin-Muriqan) skierowaliśmy do Ulcinju, czyli „małej Albanii”. Przekroczenie granicy uzmysławia nam jakże to zupełnie inny świat.
Jeszcze tego samego dnia zrezygnowaliśmy z gościnności Ulcinju. Lody ostudziły moje rozdrażnienia Ostatecznie zarzuciliśmy kotwicę w campie u Petara ZARADICA na riwerze budvańskiej . http://www.crodea.pl/buljarica.php
Przez dwa dni tylko plaża i plaża.
W momencie powstawania naszej planety najpiękniejsze połączenie ziemi z morzem przypadło wybrzeżu Czarnogóry” – powiedział poeta George Byron. Zgadzam się z tym w 100% i dlatego tu zostaliśmy. Gospodarz przyjął nas z typową bałkańską gościnnością. Miejsce nas urzekło. Śpimy pod wiekowymi oliwkami. Mamy wszystko, co trzeba. Słońce i ciepłą wodę oraz otaczające nas góry. Sam camp jest super i wystawiam mu ocenę 5 w skali od 1 do 6. Cena - 11 euro za dobę dwie osoby Sąsiedzi oczywiście - Polacy, których jest tu wszędzie pełno. Nasi najbliżsi sąsiedzi planują jechać kierunek Albania. Teraz oni korzystają z naszych doświadczeń i spostrzeżeń.
48 godzin leniuchowania na plaży minęło niepostrzeżenie. Czas ruszać dalej. Rozpoczynamy ostatni etap naszej wędrówki po Bałkanach. Żal opuszczać te miejsca. Ale cieszę się że zobaczę jeszcze dwa miejsca, które są dla mnie ważne.
Ostatnie spojrzenia na riwierę z perspektywy niemalże ptaka. Piaszczyste plaże Buljaricy giną za kolejnymi zakrętami. Pniemy się w góry, aby później szaleńczo zjechać. Ponownie mamy okazję zobaczyć jezioro Szkoderskie. Tym razem po drugiej stronie. Docieramy do Virpazar. Chciałem odbyć wycieczkę po jeziorze statkiem, ale niestety właśnie odpłynął. Następny rejs dopiero jak będą kolejni chętni. Na to się nie zapowiadało i nie mięliśmy zbytnio czasu. Szybki przejazd przez Podgorice, stolicę Czarnogóry. Jedziemy drogą wzdłuż dwóch pasm górskich. Zbliżamy się do świętego miejsca wyznawców prawosławia. Po prawej stronie doliny wysoko w górach dostrzegamy mały biały punkcik. To monastyr - Ostróg, który jest jak ptasie gniazdo przylegające do skały, która go otula z trzech stron. Składa się z dwóch cerkiewek. Jedna z nich była kiedyś pieczarą, w której przebywał św. Wasyl Ostrogski, założyciel klasztoru. Po jego śmierci został pochowany nieopodal klasztoru, a na skalistym grobie wkrótce wyrosła gałązka winorośli. Ten fenomen przyrody uznano jako cud i szczątki św. Wasyla zostały umieszczone w cerkwi, w tej samej pieczarze, w której wiódł pustelniczy żywot. O świętym, Wasylu Ostrogskim jeszcze za jego życia mówiono, że dokonywał cudów a Ostróg od samego początku był nie tylko świętym miejscem dla ludzi różnych wyznań, ale też bastionem w walce przeciwko imperium osmańskiemu. Aby tam dotrzeć zjeżdżamy z głównej drogi Podgorica – Niksic i rozpoczynamy długi podjazd zboczami masywu Prekornicy. Droga wąska, kręta, niemalże momentami zawracamy. Nie wiem, co więcej emocji daje wjazd czy zjazd. Wjeżdżając cały czas mamy po prawej stronie urwisko. Droga wąska tylko na jeden samochód. Żadnych barierek czy innych zabezpieczeń. Tylko urwisko i koniec drogi. Gołym okiem widać że droga jest łatana czym popadnie. Pozostają ślady obsuwisk po deszczach a droga wówczas jeszcze bardziej się zawęża. Najgorzej jest w momencie jak coś jedzie z przeciwka. Wówczas jest problem bo ktoś musi się cofać do miejsc tak zwanym mijanek. I tak w tych warunkach ruch odbywa się nieprzerwanie. Lokalne busy, autokary co dzień pną się do góry z pielgrzymami .
Dojeżdżamy do Dolnego monastyru potem wjazd do górnego - właściwego osadzonego w skale. Nam niestety nie jest dane dojechać do górnego. Kierujący ruchem porządkowi kierują nas na parking i ostatnie metry pokonujemy pieszo. Co dla Gosi nie było szczytem marzeń. Towarzyszy nam potworna gorączka. Ustawiamy się w kolejce, aby w ciszy pielgrzymów dotrzeć do miejsca złożenia relikwii oraz zobaczyć tą winorośl, która wyrosła na skale.
Opuszczamy to święte miejsce Zjazd w dół, był o wiele dłuższy niż wjazd. Powodem był korek, jaki się stworzył za przyczyną dwóch pojazdów: autokaru i ciężarówek. Na szczęście byliśmy tuż za autobusem, więc i tak w miarę szybko zjechaliśmy w dół. Tak marginesie polecam wjazd od Danilogradu droga jest nowa i bezpieczniejsza. Lecz wówczas pozbawimy się przypływu adrenalinki. Kolejne kilometry uciekały. Czas nas gonił. Na wysokości miejscowości Plużinje w kanionie rzeki Piwy musiałem podjąć ważną decyzję. Czy jedziemy w prawo :kierunek Durmitor, Żabiljak i dalej granica z Serbią. Czy też jechać dalej kanionem i wjechać do Bośni w Scepan Polju kierując się dalej do Sarajewa. Uzależnione było to od tego czy Sandra Barbaric będzie w Sarajewie. Niestety a może stety Sandry nie było, więc z czystym sumieniem odbijamy w prawo na Trsa i Durmitor. Tym razem odcinek ten pokonam odwrotnie niż poprzednio jak byłem z dziewczynkami. Widoki, jakie nam towarzyszyły podczas podjazdu nie da się opisać. Im wyżej tym piękniej by w końcu pozostawić kanion na dole a my już szczytami i wąską drogą mknąć przez Park Narodowy Durmitor. Wcześniej zaliczamy w Trsa obiadek w lokalnej knajpce. Zamawiamy gulasz i pieczoną jagnięcinę oraz zupkę. Zupka ok., gulasz też tylko jakoś jagnięcina staje mi w gardle. Z tego faktu bardzo zadowolona była Sara. Im wyżej jechaliśmy tym temperatura spadała z 34 stopni do 15. Osiągamy wysokość bez mała 1800m. npm. Te zmiany bardzo szybko odczułem już następnego dnia. Mój kręgosłup dał o sobie znać. Odcinek 50 km, jaki trzeba było pokonać wśród gór Durmitoru to najpiękniejszy dla mnie odcinek. Wspaniałe widoki na góry i ich potęgę. http://www.durmitor-autocamp.com/Durmitor/default.htm . To tu na podstawie książki Karola May kręcili film „Winnetou i Apacze” .Zatrzymujemy się, aby zrobić zdjęcia. Trwa to ponad trzy godziny. Dzień chyli się ku końcowi i zjeżdżamy z gór w poszukiwaniu noclegu. Pierwszy znak kieruje nas do Milovana Vojinovica.
http://www.durmitor-autocamp.com/naslovna.html .Przyjmuje nas mama gospodarza, która wygląda na bardzo zmęczoną i schorowaną. Powitanie jest bardzo serdecznie typowe dla Bałkanów. Daje nam odrobinę czasu na swoje potrzeby i zaprasza na poczęstunek. Na stół trafia kawka i rakija. Opowiada nam o tym miejscu jak żyją i co robią. Chwali się wpisami do książki pamiątkowej, w której dostrzegamy mnóstwo polskich wpisów. Aktualnie naszych rodaków jest tu sporo. Ale o tym przekonujemy się na drugi dzień. Jako, że nasza gospodyni bardzo wymownie nie jest w stanie zapanować nad ziewaniem, dziękujemy serdecznie za poczęstunek, dokonujemy wpisu w księdze i udajemy się na zasłużony wypoczynek. Jeszcze tego samego wieczoru przychodzi do nas właściciel aby się przywitać. Życząc nam laku noć

Dziś Bośnia
31.07.2010
Poranek w górach rozkoszny.Słońce wschodzi wprost na nas. Jest chłodno. W campie wzmaga się ruch. Coraz słyszymy polską mowę. Zdecydowanie dominują tu nasi rodacy. Wszyscy są tu już kilka dni. My po śniadanku zmykamy. Nasi najbliżsi sąsiedzi to grupa studentów, 3 dziewczyny i chłopak, którzy wracają z Albanii. Dostrzegamy również rowerzystów z polski, u których średnia wieku jest ‘‘wysoka’’. Inne grupy Polaków, młodsze wyraźnie, są nastawione na chodzenie po górach. Śniadanko pożegnanie i dalej. Zjazd w dół do Żabiljaka. Centrum narciarskiego Czarnogóry, aby dalej stanąć przed mostem nad rzeką Tara.
Sama rzeka Tara tworzy przełom, płynąc wąską i głęboką doliną. Jest to najgłębszy w Europie i jeden z najgłębszych na świecie (m.in. po kanionach Cotahuasi i Colca w Peru oraz Wielkim Kanionie Kolorado w USA). Długość przełomu to 78 km, a głębokość do 1300 m. W jej bezpośredniej bliskości znajdują się dwa parki narodowe Park Narodowy Tara i Park Narodowy Durmitor. Sam most też ma swoją historię z okresu walk partyzanckich w okresie II wojny światowej. O czym świadczą pamiątkowe tablice przy moście. http://obiezyswiat.org/index.php?gallery=9297
Granice pokonujemy w Jabuka na drodze z Pljevla do Prijepolje. Dalej przez Nowy Varos, Cajetine docieramy do granicy z BiH. Przez całą drogę towarzyszy nam potężny deszcz i burza. Kiedy wjeżdżamy w wyższe partie gór na terenie BiH dopada nas mgła. Robi się nie ciekawie a odwrotu nie ma i innej drogi też. Generalnie była, ale że ja lubię sobie utrudniać wiec jadę bokami przez wioskami, o których świat zapomniał.
Ponownie pojawiają się meczety. Jestem w okolicy Srebrenicy enklawy muzułmańskiej która w latach 1992-95 była pod patronatem ONZ i miałą być bezpiecznym miejscem schronieniem przed wojskami serbskimi. Niestety stało się inaczej. Cmentarz w Potocarach przypomina nam o tragedii jaka wydarzyła się w okolicznych górach .Dalej pada, więc nie mogę pokazać Gosi panoramy Srebrenicy Także nasz pobyt na cmentarzu jest krótki. Może i dobrze miejsce to nie sprzyja dłuższemu pobytowi. Tu jak zawsze dużo tu ludzi oddających cześć 8000 zamordowanym ludziom podczas czystki w enklawie muzułmańskiej. Tragedia ta rozegrała się właśnie tu i w okolicznych górach. Masowe groby do dnia dzisiejszego odnajdowane są a data 12-15 lipca 1995 na zawsze wpisała się na karty czarnej historii ludzkości.
Brutanac, Zwornik i dojeżdżamy do Tuzli, która czekała na nas z kolacją. Kolejne dwa dni jesteśmy gośćmi Izy i Bory. Wspaniałych ludzi, którzy swoją gościnnością i oddaniem na zawsze goszczą w moim sercu. Nasza przyjaźń myślę, że tak to mogę nazwać trwa już czwarty rok. Jakoś tak się składa, że co roku mamy okazję się spotykać. Zresztą nie tylko w Bośni, ale i w Polsce. U siebie gościliśmy ich córkę Drejkę a i moje dziewczyny gościły w Bośni. Wiele dni spędziliśmy razem i nie zawsze w sielankowej atmosferze. Dzieląc się swoimi kłopotami i radościami. Kiedy nasi gospodarze są w pracy my z Gosią odwiedzamy znane mi miejsce z pierwszego pobytu w okolicy Tuzli i Lukavca.
Wszystko, co piękne szybko się kończy. Nie puszczamy jeszcze Bośni jedynie zmieniamy lokum,udając się do Karanovaca w gm.Petrovo. Oczekują tam nas równie wspaniali ludzi. Ostoja, Zoran, Vukadin oraz cały zespół ludowy, „KUD” OZREN .



 W maju tego roku gościliśmy ich przez tydzień w gminie. Na stałe nawiązując kontakty miedzy gminami. Pomysł zrodził się podczas mojego ostatniego pobytu tj 2009r. kiedy to służbowo odwiedziłem Zorana i jego zespól. I tak od pomysłu do czynu. Dziś jesteśmy tu ich gośćmi. Krótka, co prawda to wizyta, ale bardzo intensywne i owocna. Spędzamy ten czas na spotkaniach, które, mimo że męczące to ciekawe. Mamy okazję poznać ich najbliższe rodziny i spędzić z nimi odrobinę czasu. Wieczorem spotykamy się z dziećmi z zespołu, które same się zorganizowały i przygotowały poczęstunek oraz wspólną zabawę. Małgosia uczy się tańczyć koło. Dzień kończymy udając się na nocną kąpiel do Kakmuza. Jest tam basen z gorącymi termami. Wygrzewanie w wodzie przerwała burza i deszcz. Kąpiel wspaniała, mi za to bardzo pomogła na mój obolały kręgosłup. Niestety ręka Gosi bez zmian. Noc spędzamy o Zorana którego nie ma bo pracuje sezonowo w Chorwacji ale goszczą nas jego dzieci Katrina i jej brat.

Czas pożegnań .
01.08.2010
W całym naszym pobycie towarzyszy nam wszędzie Ostoja, który rano zabiera nas na śniadanie do PIT STOPU. Jeszcze do południa wizyta w domu naczelnika gminy doktora Zorana (brata Vukadina) i po wycieczce w góry opuszczamy naszych przyjaciół. Życząc sobie do zobaczenia za rok, kiedy gm. Potęgowo przyjedzie z rewizytą zaprezentować swój dorobek artystyczny.
Czas na Doboj. Spędziłem tu kolejną X zmianę w ramach misji Eufor. Krótki spacerek po mieście. Obiadek i spotkanie ze Slobodanem w restauracji Plavac  której jest właścicielem oraz pożegnanie z Izą i Borem. 
My na zaproszenie chłopaków z LOT-u wpadamy do nich na kawkę. Oglądam znajome stare śmieci by pędzić dalej w kierunku Chorwacji nad j.Pltvickie.
Droga wiodła przez Banja Luke. Miasto w zachodniej części Bośni i Hercegowiny, faktyczna stolica Republiki Serbskiej, nad rzeką Vrbas. Miasto w 80% zniszczone przez trzęsienie ziemi 1969 roku. Poświeciliśmy tu ze dwie godziny na spacer po uliczkach tego młodego w sumie miasta. Nie wiele z niego zapamiętując.
Niezapomniany za to był przejazd z Banja Luki w kierunku Markonjic Grad. Droga wiodła super kanionem i szkoda, że zapadał zmrok. To tu nad tym miastem został zestrzelony F16  gdzie pilot się katapultował a jego perypetie stały się fabułą do filmu "Za linia wroga."
Już wówczas szukaliśmy hotelu lub fajnego miejsca do spania. Niestety ceny były astronomiczne. Będąc blisko Bihacza zakotwiczyliśmy na parkingu. Jak w Albanii. Schowani za tirami w naszym M1. Tu mamy zabawną przygodę z lokalnym olbrzymim psem, który ukradł Sarze miskę z całą jej zawartością .Było mu mało to jeszcze ukradł Gosi klapek. Miska i klapek znalazły się później.

Jeziora Pletvickie
02.08.2010
Szybko osiągamy Bihac leży w Federacji Bośni i Hercegowiny zamieszkały przez muzułmanów i Chorwatów. Rzut beretem i mamy granicę Chorwacką a do jezior pozostało 10km.










 Dotarliśmy na z góry upatrzone pozycje. Zastajemy tam nie zliczone ilości samochodów, wśród których dominują polskie numery rejestracyjne. Myślę, że to miejsce odwiedza kilka tysięcy osób dziennie. Na szlak prowadzą cztery wejścia. Przy każdym z nich jest urządzony parking oraz punkt obsługi turystów. Wybieramy jedną z kilkunastu tras. Składają się one z odcinków do pokonania pieszo, niewielkimi statkami pasażerskimi oraz pociągami drogowymi. Dopasowujemy trasę do naszych możliwości. Pokonanie najkrótszej trasy zajmuje około 2 godzin, natomiast przebycie najdłuższej zabierze nawet 8 godzin. Wybieramy trasę 3-4 godzinną. Wysiłek nie jest jednak daremny .Park wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, i składa się z 16 jezior. Wypływające z nich strumienie piętrzą się na wodospadach o łącznej długości 8 km tworząc wspaniale naturalne widoki.

Powrót do domu.

 Powoli nasz czas dobiega końca. Zostaje nam pokonanie 1400 km w jednym ciągu do kraju. Z pomysłu tego nie jest zadowolona Gosia. Po 24h z przerwami docieramy do domu. „Krzyś”, który w Chorwacji ponownie wrócił do pracy prowadził nas pod sam dom. Czasami go nie słuchałem wiec i kilometrów zrobiłem więcej. Życie nie je bajka...
W sumie poza domem 21 dni. Zrobiliśmy 6791 km tankując 6 krotnie do pełna, przejechaliśmy przez osiem państw. M-1 zdało egzamin. Awarii nie było żadnej, jedna drobna stłuczka. Konto puste. Tyle statystyk.
Na koniec cytat z przewodników który w pełni podsumowuje całość: 
...Jeżeli są na świecie miejsca, które mają moc przyciągania i wręcz uzależnienia od siebie, to do tych miejsc z pewnością należą Bałkany. Bałkany są jak filmy Emira Kusturicy- albo się je kocha albo nienawidzi....”