14/15.07.2010
Czas w drogę
Wreszcie
upragniony urlop i aby nie stracić ani jednego dnia z urlopu tego samego
dnia ruszamy w drogę. Sam wyjazd był długo zaplanowaną wycieczką.
Czy dobrze przygotowaną? - to się wkrótce okaże .
Pakowanie
przebiegło szybko i sprawnie a „sprzętu” było, co nie miara.
Roomster
technicznie przygotowany, sprawdzone hamulce wymienione to i owo.
Najważniejsze jednak będzie - jak sprawdzi się w praktyce nasza
sypialnia w aucie? Teoria, teorią a praktyka, praktyką, więc
zobaczymy. Wszystko było testowane na jednym z weekendowych wypadów.
Mam nadzieję, że i tym razem będzie ok. Jednakże trzy weekendowe dni
to nie miesiąc wędrówki.
Cel jest
jeden. Jechać jak najdalej jak najwięcej zobaczyć i bez luksusów
wakacyjnych. Luksusy mamy przez okrągły cały rok. Wygodne łóżko,
tv, itp. wynalazki cywilizacji idą na bok. Każdy ma swój sposób
na spędzanie czasu urlopowego a my preferujemy wakacyjną niewygodę
na korzyść zwiedzania, oglądania, poznawania nowych miejsc, ludzi
ich zwyczajów.
Celem są
Bałkany, a dokładnie ta część gdzie mnie jeszcze nie było,
czyli Kosowo, Macedonia i Serbia a przy okazji odrobina Węgier,
Czarnogóry, Albanii i Bośni Hercegowiny. Tego ostatniego państwa
nie mogłem sobie odmówić. Gosia twierdzi, że tak naprawdę to był
główny cel. A wszystkie drogi i tak będą prowadzać przez Bośnię.
Pewnie w tym stwierdzeniu jest trochę racji.
Pierwszy
etap wiedzie przez Bydgoszcz, do której dotarliśmy w południe 14
lipca. Jeszcze tego samego dnia wieczorem jedziemy na południe.
Kolacja u rodziców odwiedziny u Gosi Taty i w drogę.
Nocą
przemieszczamy się przez Polskę, To jest jedyna szansa, aby w jak
najkrótszym czasie pokonać naszą Polskę. No cóż takie polskie
realia.
Dojazd
od granicy bez większych problemów. „Krzysiek” tzn. nawigacja
co chwilę ostrzega nas o radarach, robotach drogowych.
Na
granicę w Chyżnym docieramy około 10 rano następnego dnia. Można
było szybciej, ale, przed przekroczeniem granicy chcieliśmy dokonać
ostatnich zakupów w Rabce i wymienić walutę w Jabłonnej. Lista
zakupów długa - zupki, (które i tak wróciły do Polski),polska
specjalność, czyli wódka marki Żubrówka i jakieś wędliny,
trochę chemii. W sumie można było zakupić więcej wędlin, ale
nie bardzo ufałem naszej lodówce. Po powrocie muszę jej wystawić
ocenę na pięć z plusem. Natomiast co do wymiany waluty to tak się
zakręciłem że chyba jestem „w plecy” - forinty droższe niż w
Słupsku.
15.07.2010
Słowacja
– krótki epizod
Kilometry
uciekają, krajobrazy się zmieniają a my do przodu. Gosia w końcu
prowadzi, bo mnie zmęczenie dopadło a wakacji nie mam zamiaru
zakończyć tuż za naszą granicą. Koniec jazdy - czas na dłuższy
wypoczynek i na śniadanie. Stajemy na parkingu i rozbijamy naszą
„kuchnię” na kółkach, stolik, butla z gazem, czajnik. W pełni
samowystarczalni. Mocna kawka stawia nas na nogi. Kanapki na
śniadanko i słodkie dodatki. Ponownie siadam za kierownicą, pełen
wigoru i zapału. Do Budy jeszcze daleko. Muszę pamiętać o zakupie
brakującej mi naklejki na boks - SK .
Węgry
–
Na
najbliższej napotkanej stacji benzynowej obowiązkowy zakup kolejnej
brakującej naklejki z literką – „H.” Tam też zajadając się
lodami spotyka nas niespodzianka. Są nim pierwsi napotkani Polacy
udający się do Albanii. Udając się do toalety kątem oka
dostrzegam coś, co przykuło moja uwagę. Spośród mijanych
samochodów, ich fragmentów wyłuskuję fragment czegoś, co
przywołuje w mojej pamięci wiele miłych wspomnień. Widzę HONKERA
w całej okazałości. Auto etatowo na wyposażeniu naszego wojska,
a tutaj na cywilnych tablicach jedzie do Albanii. Nasi rozmówcy
planują wyprawę bardziej ekstremalnie. Ich drogi będą się nieco
różnić od naszych. Auto na krakowskich numerach wyposażone jest w
„klimę”, desant przerobiony jest na część mieszkalną,
wnętrze zmodernizowane do potrzeb turystycznych. Pod
maską silnik Andoria - wiek pełnoletni. Wszystko lśni i jest
wypucowane. Widać, że gość dba o to polskie cudo
techniki samochodowej. Jeżdżąc na patrolach po bośniackich górach
często zastanawiałem się jak po przeróbce na potrzeby cywilne
może wyglądać ten samochód. Teraz miałem okazję to zobaczyć.
Właściciel upewnił mnie, że tak podróżuje już od kilku lat i
nigdy to auto go nie zawiodło. Jedno jest pewne w terenie wjedzie
wszędzie.
Dziś
nie mogę zrozumieć, dlaczego nie mam żadnego zdjęcia z tego
spotkania. Czas się żegnać i ruszać dalej. Ruszamy w tym samym
kierunku tyle, że, my szybciej. Żegnamy się, być może do
zobaczenia, gdzieś w albańskich górach.
Od
spotkania z krakusami do Budy zostało 60 km. ”Krzyś”
doprowadził nas idealnie pod wskazany adres tj. Bikercamp Benyovszky
Móric 40 Budapeszt (http://www.bikercamp.hu.)
Miejsce jest fajne, wszystko, jak trzeba. Usytuowane jest blisko
centrum. Mały pensjonat z pokojami do wynajęcia, a ogród jako pole
namiotowe. Cena 20 euro. Wszystko by było ok., ale problemy
zaczynają się w momencie, kiedy okazuje się, że nasze auto to
nasza sypialnia. Pani nie wpuszcza aut do swojego ogrodu.”Mój
dom, moja twierdza...”
jak mawia Gosia. Mimo naszych prób przekonania właścicielki musimy
ulec. Musimy to uszanować i prosimy jedynie o wskazówki jak dotrzeć
pod drugi posiadany przez nas adres. Dostajemy mapę, która, później
stanie się naszym przewodnikiem.
Tym
razem ”Krzyś” nie spisał się do końca jak należy. Co prawda
doprowadził nas na wskazaną ulicę, ale wjazdu nie potrafił
znaleźć. Z trudem w końcu
znajdujemy wrota na teren auto-campu (www.hallercamping.hu).
Sprawy
meldunkowe zakończyliśmy szybko. Trzeba było tylko znaleźć
miejsce do rozbicia naszego „domu” na czterech kółkach.
Zadanie jak się później okazało wcale nie było takie proste.
Teren duży, jedna cześć to „patelnia” pozbawiona drzew. Druga
- zacieniona pod drzewami, ale niestety "zaludniona". W końcu szczęście do nas się uśmiecha. Znajdujemy jedyne wolne miejsce. To
szczęście będzie miało jednak drugie oblicze, ale o tym
przekonamy się później tzn. na drugi dzień. Zajmujemy to
„korzystne” miejsce jak wyspę na oceanie. Blisko do łazienek i
innych potrzebnych miejsc. Pralki, lodówki, prąd wszystko to do
dyspozycji i jest w cenie. Cena za dobę dwie osoby to koszt 19 euro.
Cena hotelu czy też kwatery była by, co najmniej dwukrotnie wyższa.
Za
najbliższych sąsiadów mamy cygańską rodzinę. Podróżują
„merolem” na angielskich numerach. On opasły, wymodelowany
samiec, oblepiony złotem, ona nieco mniejsza skaczącą wokół
niego oraz trójka dzieciaków - nastolatków. Dwóch synów
wyżelowanych tak samo jak ojciec plus siostra. Ona z nich wszystkich
wyglądała najnormalniej. Zostali na jedną noc. Z drugiej strony w
przyczepie Holendrzy. Jadą do Polski a dokładnie ich cel to :
Kotlina Kłodzka .
Naprzeciw
nas mamy Włochów. Dominują Skandynawowie, wszyscy podróżują
camperami. Dalej już tylko Polacy tyle, że w namiotach. Ogólnie
dużo młodzieży z namiotami. Ruch cały czas. W nocy cisza jak
należy.
Wykąpani,
najedzeni ruszamy w miasto. Podstawa to zorientować się w terenie,
co, jak i gdzie. Zaopatrzeni w przewodniki i mapy (o dziwo po polsku,
bo dostaliśmy je na miejscu) ruszamy do centrum. Długo to nie
trwało, bo zmęczenie dawało się we znaki. Więc powrót i
spanko.......w naszym M1.
16.07.2010
cd.
Budapeszt
Poranek
a tu niespodzianka.
Pierwsza
to - po fali upałów w Polsce tu poranek zaskakuje nas deszczem.
Deszczem, który jest jak balsam na rozgrzane ciała. Radość była
niestety krótka, bo dzień okazał jeszcze bardziej upalny. Druga
niespodzianka to, że dostaliśmy odpowiedź, dlaczego to miejsce
było wolne.
O
tuż stoimy obok szamba. Tak, szamba gdzie każdego dnia właściciele,
camperów osobiście z wózeczkami lub całymi wozami podjeżdżają
i opróżniają swoje zbiorniki z nieczystościami. Fakt nie trwa to
długo, ale zawsze w porze śniadania. Śniadanie w tych warunkach i
kawa nabierały innego aromatu. Co zrobić - coś za coś .
Na
ten dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie centrum. Tym razem wszystko
pieszo. Kierujemy się w kierunku metra. Metrem koloru niebieskiego
za jedyne 320 forintów docieramy do centrum. Do celu dotarliśmy nie
tak od razu jak by się wydawało. Język węgierski czytany i
mówiony jest tak niezrozumiały, że wsiadamy w metro i jedziemy
tylko w odwrotnym kierunku. Po zmianie kierunku już bez problemów
docieramy do śródmieścia. Blisko 8 godzin drepczemy po ulicach
Budapesztu podziwiając jego piękną architekturę. Raz Peszt potem
Buda i znowu Peszt .Jakby spojrzeć na mapę zatoczymy duże koło.
Przez remontowany most Małgorzaty kierujemy się w kierunku wyspy
Małgorzaty. Już tutaj ukazuje nam się wspaniały gmach parlamentu
( o tym później) i nie mała panorama wybrzeża. Dalej,
malowniczymi wąskimi uliczkami starego miasta wspinamy się na
wzgórze zamkowe w starą część Budy. Zamek Budwański i wybrzeże
Dunaju są częścią światowego dziedzictwa. Dzielnica zamkowa
pełna muzeów, kafejek ulicznych grajków na skrzypkach oraz
niezliczonej ilości turystów. To wszystko oddaje niesamowity
klimat. Sprzed pałacu królewskiego rozpościera się wspaniała
bajkowa naddunajska panorama miasta. Dla mnie największe wrażenie
robi Baszta Rybacka zbudowana z białego kamienia.
Kiedy
już uporaliśmy się z trudami wspinaczki podłączyliśmy się pod
polską wycieczkę. Oczywiście za zgodą osób w niej
uczestniczących. W sumie krótko korzystamy z tego dobrodziejstwa,
bo przewodnik (Węgier mówiący po polsku) tak naprawdę niczym nas
nie przyciągnął, nic nowego nie wniósł a opowiadał niezbyt
ciekawie na tyle żeby przeciągnąć słuchaczy. Wycieczkowicze z
niecierpliwością zerkali na zegarki, kiedy wybije upragniona
godzina przerwy. Więc i my przy nadarzącej się okazji odłączymy
się i idziemy swoją ścieżką. Na szczęście Gosi tym razem
droga wiodła już po płaskim i w dół. Na dole nagroda. Odpoczynek
nad brzegiem Dunaju w upalny dzień. Degustacja zimnego piwa miała
swoja wymowę a cena nie miała w tej chwili znaczenia. Ten smak
czujemy do dziś. Jakie piwo było? - nie pamiętam. Wiem jedno, że
szybko wyparowało. Czas ruszać dalej. Kierunek most Dziewic przez
Dunaj i powrót do Pesztu. Do Budy jeszcze wrócimy, ale wieczorem.
Kolejnym
etapem był most Dziewic lub Łańcuchowy zbudowany w latach
1839-1849. Stanowił on kolejną przeszkodę do pokonania. Choć w
porównaniu ze wzgórzem to pryszcz. Historycznie to pierwsze stałe
połączenie leżących po przeciwnych stronach Dunaju Budy i Pesztu.
Był jednocześnie pierwszym mostem kamiennym na odcinku Dunaju w
granicach ówczesnych Węgier. Prace przy budowie mostu rozpoczęto w
1839, a oddano do użytku 20 listopada 1849 roku.Ciekawostką jest
fakt, że w trakcie uroczystości podwieszenia łańcucha
zaplanowanego latem 1848 roku na oczach kilku zaproszonych gości
doszło do zerwania łańcucha na wielokrążku. Spadające tony
metalu uderzyły w rusztowanie z gośćmi, którzy to wpadli do wody.
Most
został wysadzony podczas II wojny światowej. Pierwszym z
przedsięwzięć po jej zakończeniu stała się jego odbudowa. Do
użytku oddano go 20 listopada 1949 - dokładnie w setną rocznicę
powstania tego mostu.
Lwy,
które czuwają po obydwu krańcach mostu wykonał artysta rzeźbiarz
János Marschalkó. Plotka głosi, że lwy zostały wyrzeźbione bez
języków. Nie jest to prawda. Lwy mają języki. Przeszyliśmy na
drugą stronę by z bliska podziwiać parlament oraz miejsca gdzie w
1956 zakończyła demokratyzacja Węgier nieudaną krwawą radziecką
interwencją zbrojną. Sam parlament jest jednym z symboli stolicy
Węgier. Ma pewne podobieństwo do siedziby brytyjskiego parlamentu.
Gmach powstał po połączeniu dwóch dawnych miast w jedno –
Budapeszt. Na jej miejsce wybrano podmokły, bagnisty teren w okolicy
wówczas niezamieszkanej. Główna fasada skierowana jest w stronę
Dunaju, ale główne wejście umiejscowione jest od strony placu
Kossutha. Tam też przebiega linia tramwajowa nr 2 źródło naszego
późniejszego małego konfliktu. Ale to szczegół. Może i warto
było się nim przejechać?.Trasa przejazdu wiedzie wzdłuż Dunaju
mając przez to możliwość obejrzenia panoramy miasta a dokładnie
Budy z okien tramwaju. W trakcie jak szliśmy do metra zmęczenie i
głód robiły spustoszenie w naszych żołądkach. Podziwialiśmy
wspaniałe kamienice w centrum miasta parki i fontanny, ale tak
naprawdę myślami byliśmy gdzieś daleko. Ja bynajmniej w
jadłodajni. Zastanawiałem się gdzie można tanio a dobrze zjeść.
Życie jak to życie pisze swoje scenariusze. Jak zawsze w takiej
sytuacji decyduje przypadek? Przez pomyłkę wybraliśmy złe wyjście
z metra po przyjeździe do naszej dzielnicy. Więc przez zbieg
okoliczności znaleźliśmy się przy sklepie-jadalni. Do dziś nie
wiem jak nazwać to miejsce. Chcieliśmy kupić coś do picia.
Okazało się, że możemy tam coś nieco zjeść i zaspokoić nasze
potrzeby a, że pachniało wspaniale zostaliśmy. Sklep mięsny, w
którym mogliśmy zakosztować specjalitetów węgierskich kuchni,
pieczonych mięsiw z dodatkami, papryki faszerowanej. Oczywiście
wszystko to ociekające tłuszczem i niezwykle pikantne. Samo
zdrowie. Popijając fantę, zajadając świeżą bułką, jedząc na
papierowych tackach po pół godzinie byłem w pełni zadowolony.
Wyszedłem z tego przybytku najedzony. Moje potrzeby na tą chwile
zostały zaspokojone w 100% do tego jeszcze klimat lokalu. Sklep
mięsny, haki pełne wszelakiego mięsiwa, lodówki pełne kurczaków
itd. A ty masz możliwość degustacji. Bajka. Miejsce spożywania
posiłku to stół pamiętający pewnie późny komunizm i czasy
Janosa Kadara (taki nasz Edward Gierek). Nasza degustacja na stojąco
przypominała mi trochę scenę z filmu Janusza Breji „Miś”.
Brakowało tylko talerzyków przykręcanych do stołu. Ale ogólnie
było ok.
Zadowoleni
idziemy dalej. Po drodze wkraczamy do odpowiednika polskiej
biedronki. W końcu docieramy do „domu”. Pełni obaw czy nasz
pies już nie zaszczekał się na śmierć albo czy nie czeka na nas
stowarzyszenie obrońców zwierząt. Nie wspominałem wcześniej, że
Sara towarzyszy nam w tej podróży. Postanowiliśmy ją zabrać
niech też uczy się języków i poznaje nowe zwyczaje. Oczywiście
nie była w samochodzie. Przywiązana do samochodu z miską po nosem
w cieniu cierpliwie na nas czekała. Spała jak wróciliśmy. Co
sobie o nas myślała nawet nie chcę wiedzieć .
Upragniona
kąpiel, krótka chwila wytchnienia, kawka, plus browarek. I pełni
nowych sił ruszamy dalej. Tym razem, wsiadamy w samochód Sara
jedzie z nami. Cele, jakie sobie postawiliśmy na wieczór to Wzgórze
Gellerta a tam o zachodzie słońca sesja zdjęciowa na tle cytadeli
i pomnika wolności. No i nocne zwiedzanie miasta tym razem z okien
samochodu. Zakończone kolacją (o zgrozo jak się okazało o 23) A
co! Nie wolno - jak szaleć to szaleć.Tylko jak długo tak
pociągniemy my i nasze konto....ale od początku .
Na
wzgórze dotarliśmy bez kłopotów, które właściwie zaczęły się
na górze. Chodziło o parkowanie tzn płacić czy nie płacić
jednak problem rozwiązał się sam Spotkaliśmy „naszą”
wycieczkę z przed południa.
Samo
wzgórze Gellerta (węg. Gellért-hegy) góruje nad miastem 130
metrów npm jest na zachód od Wzgórza Zamkowego. Nazwę zawdzięcza
biskupowi, Gellertowi, który właśnie tutaj miał zostać
zamordowany przez pogan. Góra zawsze cieszyła się złą opinią
wśród mieszkańców - uważano, że zbierają się na niej
czarownice i odprawiają sabat. Jeśli tak wyglądają czarownice,
jakie tu widziałem to warto było tam przebywać. W późniejszym
okresie z powodu wysokiej przestępczości okolice uchodziły za
niebezpieczne. Powstała tu Cytadela. Jak każde wzgórze miało ono
strategiczne znaczenie? Po upadku węgierskiej Wiosny Ludów, zaczęto
na wzgórzu wznosić potężną austriacką cytadelę. Długa na 220
metrów i szeroka na 60, z murami dochodzącymi do 16 metrów
grubości miała wybić z głowy obywatelom Budy i Pesztu ewentualne
kolejne próby buntów przeciw Habsburgom. Dzisiaj jest doskonałym
punktem widokowym. Znajduje się również na liście dziedzictwa
UNESCO wraz ze Wzgórzem Zamkowym i promenadami naddunajskimi.
Sesja
zdjęciowa objęła również Pomnik Wolności (Szabadság-szobor).
Przedstawia on 14-metrową kobietę z brązu trzymającą palmowy
liść, ustawioną na 26-metrowym postumencie. Po 1989 z pomnika
usunięto komunistyczne symbole (m.in. czerwoną gwiazdę) oraz napis
dziękujący Armii Czerwonej za wyzwolenie miasta. Tyle historii z
tego miejsca. Miejsca, które robi wrażenie szczególnie, kiedy jest
zachód słońca. W blasku zachodzącego słońca wśród słyszanych
dookoła języków (istna wieża Babel) słychać grającą piękną
skrzypaczkę.
Zjazd
w dół do miasta. Docelowo mieliśmy dojechać do dzielnicy, która
jeszcze dwadzieścia lat temu była dzielnicą o nie najlepszej
reputacji. Miejscem gdzie normalny człowiek po zmroku nie ruszyłby
się sam. Leżące w gruzach karczmy jakieś 5-6 lat temu zaczęły
rozkwitać w budynkach przeznaczonych do rozbiórki. Dziś jest to
dzielnica knajpek. Niestety krążymy i nic takiego nie znajdujemy a
szkoda. W końcu parkujemy pod mostem łańcuchowym wykonujemy telefon
do dziewczyn. Sara zostaje na posterunku my zaś ruszamy w miasto.
Deptak
- knajpka przy knajpce. Muzyka rozbrzmiewająca wokół nas, walce
wiedeńskie, czardasze itp. rytmy. Światła, mieszanka zapachów to
wszystko wymieszane sprawia że przenosimy się jakby w inny świat.
Czas w końcu na coś się zdecydować. Kolacja to trzydaniowy zestaw
– gulasz węgierski, kurczak z grilla z ryżem i warzywami, deser –
naleśnik, owoce i piwko na koniec .Rachunek i do widzenia. czar
prysł. Jutro czeka na nas Serbia. Choć za nim do niej wjedziemy
czeka nas jeszcze do południa inny uroczy zakątek Budapesztu czyli
ulica Andrassyego.
Serbia
17.07.2010
Węgierski przekręt i super auto-camp
Jak
co rano, podczas śniadania mamy gości. „Camperowcy” czyszczą
swoje toalety. Zwijamy, nasz dom na kółkach i ruszamy dalej
zaliczać kolejne ciekawe miejsca w Budapeszcie. Tym razem jest to
Andrássy út (polskie tłumaczenie aleja Andrássyego) -
reprezentacyjna aleja Budapesztu, łącząca Plac Elżbiety (Erzsébet
tér) z Placem Bohaterów (Hősök tere). Wzdłuż bulwaru wznoszą
się eklektyczne neorenesansowe budynki, m.in. gmach opery
węgierskiej. Ulica robi wrażenie. Jest zbudowana na wzór głównego
bulwaru w Paryżu. Niestety nie było nam dane poznać cała
ulicę.Aleja Andrássyego wraz z Placem Bohaterów, Parkiem Miejskim
i biegnącą pod nią Milenijną Koleją Podziemną została zapisana
na liście światowego dziedzictwa UNESCO w 2002 r. jako rozszerzenie
wpisu nabrzeży Dunaju i budańskiej dzielnicy zamkowej z 1987 r.
Zeszliśmy
do metra. W planie było przejechać się Żółtą linią metra,
która jest jedną z najstarszych linii w Europie (po Londynie).
Wybudowano ją w 1896 roku w ramach obchodów 1000-lecia istnienia
państwa węgierskiego. Niestety Sara stanęła na przeszkodzie
zamierzenia a dokładniej strażnik, który powiedział STOP przy
wejściu do metra. Brakowało nam kagańca, a za gorąco było, żeby
zostawić ją w samochodzie. Pozostało jedynie zrobić parę zdjęć
i dreptać dalej. Wróciliśmy podziwiać Plac Bohaterów, jeden z
największych i najważniejszych placów w Budapeszcie. Po jego obu
stronach znajdują się okazałe budynki. Muzeum Sztuk Pięknych oraz
Pałacu Ekspozycji wybudowane w latach 1900 – 1906 oba w
eklektyczno-klasycystycznym styl. Zakończenie wszystkich prac na
placu Bohaterów nastąpiło dopiero w 1929.
Wtedy też na placu
znalazł się pomnik (Hősök emlékkövét) poświęconym poległym
podczas I wojny światowej (stąd oficjalna nazwa placu).
Znajdujemy
tu Polskie akcenty, czyli polskie flagi. Pomnik ten to tak jak u nas
Grób Nieznanego Żołnierza. Jednak największe wrażenie robi
Pomnik Tysiąclecia (Millenniumi emlékmű), którego budowę
rozpoczęto 1896r. z okazji hucznie obchodzonego 1000-lecia państwa
węgierskiego. Na środku placu wznosi 36-metrowa kolumna archanioła
Gabriela, który według legendy miał się ukazać pierwszemu
królowi Stefanowi i nakazał przyjęcie korony. Cokół kolumny
otaczają posągi jeźdźców - księcia Arpada i sześciu jego
wodzów, którzy na przełomie VIII i IX przyprowadzili Madziarów na
teren dzisiejszych Węgier.
Jeszcze
spacer w nastrojowym parku za Placem Bohaterów a w nim zameczek i
muzeum narodowe.Opuszczamy gorący Budapeszt, bo takim go
zapamiętamy.
Wyjeżdżamy
po za miasto przy pomocy „Krzyśka”. Za nim jednak nas
wyprowadził wpadamy do „OBI” aby dokonać zakupu krzesełek
turystycznych. Jedno z nich rozleciało się pod moim ciężarem a
także przy okazji dokupiliśmy ściankę do namiotu ogrodowego.
Wpadamy
na autostradę. Nie był to jednak mój zamiar. Zbyt dużo ciekawych
miejsc wówczas umyka. Chciałem poznać coś więcej niż tylko
mknące za oknem pejzaże. Zjeżdżamy z autostrady, co nie za bardzo
podoba się „Krzyśkowi”. W końcu to tylko urządzenie, więc
wystarczy go wyłączyć. Jakie to proste?
Mkniemy
teraz równolegle do autostrady. Natury nie oszukasz głód robi
swoje. Zbliża się czas obiadu. Zaliczamy węgierską przydrożną
oberżą. W środku fajny wystrój, ściany wytapetowane czarno
białymi gazetami z przed lat. Obiad był bardzo dobry tylko
zakończenie nie za bardzo. Normalnie zostałem oszukany, ale do tego
doszedłem dopiero w trakcie dalszej jazdy. Przeliczając w głowie
forinty na euro doszedłem do wniosku, że Pani nas oskubała, na co
najmniej 10 euro. Pani miała jakiś bardzo wysoki przelicznik. No
cóż frycowe zapłacone, nauczka na przyszłość, jedziemy dalej.
Droga
do granicy z Serbią bez przygód. Na granicy żadnych zbędnych
pytań. Bez problemy opuszczamy Unię i wjeżdżamy do Serbii.
Państwo,
które dla mnie jest wielką niewiadomą. My Polacy mamy specyficzny
sposób widzenia tego państwa. Nasze media przedstawiały ten kraj
jako winnego największej tragedii współczesnej europy w XX wieku
po drugiej wojnie światowej. Wszystko, co złe to Serbowie -
Vukovar, Srebrenica to miejsca gdzie ginęli ludzie tylko, dlatego że
nie są Serbami. Ale czy tak naprawdę jest ? Wojna w latach
1992-1995 pozostawiła ślad nie tylko na mieszkańcach Bałkan.
Misza
Rak- znajomy Serb ułożył mi plan przejazdu przez Serbię tak abym
miał możliwość zobaczenia to, co w niej najpiękniejsze. W pełni
mu zaufałem. Wiele mi opowiadał wiec sam jestem ciekaw na ile jego
opowieści się potwierdzą.
„Wielka
Serbia” taką chcieliby widzieć nacjonalistyczni politycy. Jaką
ja zastanę, zobaczę.?
Wjechaliśmy
przez przejście graniczne Kalebia węgierska nazwa Tompa.
Wreszcie
mogę pogadać i jestem rozumiany. Znajomość języka ułatwia mi
na, tyle że mogę generalnie o wszystko zapytać, choć czasami,
rękami też trzeba popracować. Najwięcej kłopotu sprawia mi fakt,
że piszą tu cyrylicą, ale ten problem rozwiązuje Gosia.
Za
przejściem granicznym widać, że czas trochę tu stanął jakby w
miejscu. Zniszczone niewyremontowane budynki. Autobus pełen
pasażerów czekających na wjazd do Unii. Podróżni trzymają
kurczowo w rękach paszporty i niecierpliwie palą papierosy. Po
ilości niedopałków leżących na chodniku to chyba stoją tu
długo. Bagaże świadczą o tym, że raczej na wczasy nie jadą.
My
udajemy się do toalet gdzie na „małysza” załatwiamy się swoje
potrzeby. Zaciągam jeszcze języka w kantorze patrząc jak stoi
dinary w stosunku do euro (1euro -100 dinarów.) oraz rzut okiem na
ceny papierosów . Dla palacza to tu jest eldorado ,ceny niższe o
połowę .Dominują Driny, ale i inne gatunki są dostępne. Jedziemy
do miasta.
Subotica
pierwsze miasteczko na naszej drodze i cel na dziś. Miasteczko małe
tranzytowe w kierunku na południe. Zawieruchy wojenne spowodowały, że
w mieście osiedliły się różne nacje o różnej religii. Dominują
Węgrzy, Serbowie, Chorwaci Czarnogórcy. Ciekawostką jest fakt, iż
tu przebiegała granica miedzy potęgami historycznymi tj. Węgrami a
Turcją.
My
jednak pierwsze kroki kierujemy do „ściany płaczu”, aby
zaopatrzyć się w dinary. Małe kłopoty z wypłatą zostają
rozwiązane przez miłe panie z banku, które właśnie zakończyły
pracę.
Nasz
przyjazd przykuwa uwagę panów siedzących w knajpce, którzy unoszą
swoje głowy z nad szachów. Szukamy rynku gdzie na pewno coś
ciekawego będzie się działo.Nie mylimy się. W końcu znajdujemy
ryneczek. Parkujemy obok tramwaju, który lata świętości ma za
sobą a tu służy za sklep. W Słupsku stoi podobny tramwaj teraz
jest kwiaciarnią albo centrum informacji turystycznej. Najpierw
zakupy w piekarni (pekara) i idąc za docierającym dźwiękiem
docieramy na główny plac przed ratusz i kościół.
Dźwięki,
które nas przyciągnęły w to miejsce to dźwięki trąbek jakże
charakterystycznych dla Bałkan. Do tego rozpoznajemy utwory naszej
Kaji i Gorana Bregovica wykonywane przez lokalnych grajków.
Muzykanci uświetniają uroczystości ślubne. Młodożeńcy właśnie
wyszli z kościoła. Na zewnątrz czekają na nich goście i
klezmerzy. Wszyscy w pełnej krasie. Dziewczyny o mocnym makijażu.
Jest, na kim zawiesić oko. Artyści o ciemnej karnacji skóry,
wyżelowani i obwieszeni złotem, w białych spodniach i koszulach
skutecznie zabawiają gości. Jak się później okaże to tak
właśnie sobie dorabiają kosowscy-albańczycy. Ale o tym
dowiedziałem się później już w innym miejscu. Panowie muzykanci
otaczają upatrzoną sobie wcześniej „ofiarę’’, którą
zazwyczaj jest świadek, świadkowa, młoda para i grają niemalże
do ucha, grają tak długo aż włożysz odpowiednia kwotę. I tak
dalej.
Postanawiamy
ruszać dalej, bo czas ucieka a trzeba znaleść nocleg. Według
Miszy mieliśmy skierować się w kierunku jeziora Palic jakieś 8 km
za miastem.
Wiem
o tym miejscu tyle, że jest to kompleks wypoczynkowy połączony z
sanatorium założony 1845 i to, że tu, co roku odbywa
Międzynarodowy Festiwal Filmów.
Jezioro
zostało znalezione i zaczynamy szukać miejsca gdzie można by nad
jego brzegiem przenocować. Niestety z tym robi się problem. Jeziora
to sztuczny zalew. Jest pozbawione wokół lasów, krążymy po
najbliższej okolicy i nic nie znajdujemy. Zapadający wieczór
jeszcze bardziej nam to utrudnia. Niestety czas nas gonił robiło
się ciemno, więc w końcu trafiamy do auto-campu. Miejsce z nazwy
tylko to przypomina a w najlepszym stanie jest tylko napis. Stoją tu
ze cztery namioty i krążący wokół ich młodzi ludzie. Jak się
okazuje jest wśród nich ktoś kto odpowiada za ten teren.
Oczywiście nie ma problemu z noclegiem, więc z mieszanymi uczuciami
wjeżdżamy na ten plac. Młody człowiek pokazuje nam swoje włości,
udziela nam szczegółowego instruktażu obsługi bojlera, prysznica
i innych cudów techniki. Wszystko niestety w stanie opłakanym i
rozkładu. Lata świetności ten obiekt ma już za sobą. Później
okaże się, że i inne miejsca w naszym otoczeniu tak samo
wyglądają. To po prostu trzeba zobaczyć. Kable pod napięciem na
wierzchu, urwane krany, rdza, odpadające tynki. Niemniej z
perspektywy czasu było w tym miejscu coś magicznego
przyciągającego. Gościnność i zaangażowanie młodego człowieka
wzbudzał szacunek. Przyszedł się zapytać czy nie jesteśmy
głodni, bo oni mają akurat burka
i mogą się z nami
podzielić. Super. Dziękujemy za poczęstunek i szybko przestępujemy
do organizacji naszej kolacji. Która dziś składała z polskiej
kiełbasy usmażonej na grillu.
Zapadł
zmrok, dzięki młodym mamy prąd. Zjadamy kolację i ruszamy na
rekonesans. Spacer brzegiem jeziora potwierdza, że czas tu trochę
inaczej biegnie. Niedociągnięcia, pewną prowizorkę noc skrzętnie
ukrywa.
Jest
ciepło, mnóstwo młodych, gdzieś tam z daleka dociera do nas
muzyka. Idziemy w jej kierunku muzyki a tam zastajemy również
knajpę i muzyka na żywo. Do knajpy zeszli się ludzie z okolicznych
domków letniskowych tzw weekendowych kuci (domów).Komary dają nam
w kość wiec szybko wracamy.
W
ten ciepły wieczór mam jeszcze ochotę na piwko. Lokal w naszym
sąsiedztwie właśnie jest zamykany. Udało nam się jeszcze dokonać
zakupu.
Siadamy
nad brzegiem jeziora, gwiazdy na niebie, ciepło i cisza wokół nas.
Rozmawiamy o tym, co przyniesie nam kolejny dzień.
18.07.2010
Vojevodina i jej uroki
Noc
minęła spokojnie. Krótkie, ale serdeczne pożegnanie z naszymi
gospodarzami. Lecz za nim ruszyliśmy w kierunku naszego kolejnego
celu należało jeszcze znaleźć to, z czego słynie to miejsce,
czyli te nieznane nam kompleksy wypoczynkowe, sanatoria i ten
Międzynarodowy Festiwal Filmów.
Nie
było to takie trudne. Faktycznie miejski park przy jeziorze w
centrum miasteczka przykuwa uwagę. Główna brama z basztami
wykonana jest w całości z drewna. Wchodzimy do środka. Trafiamy na
budynki świeżo wyremontowane zadbane. Jest hotel i kawiarnie.
Miejsce robi wrażenie i może się podobać. Mi przypomina to
Ciechocinek.
No
i jest ostatni element moich poszukiwań, czyli Festiwal. Zaczął
się wczoraj, czyli w dzień naszego przyjazdu. Dziś wieczorem wg
programu o 23 jest prelekcja polskiego filmu „Rewers”.
Trochę
informacji historyczno geograficznych. Rejon, w którym, jesteśmy
nazywa się Vojevodina. Słynie z tego, że, ma najżyźniejsze
ziemie. W czasach byłej Jugosławii kwitło tu rolnictwo, które i
dziś tu dominuje. Wśród widoków dalej dominują pola kukurydziane
i słonecznikowe. Przy jednym z nich robimy sobie sesje zdjęciową.
SAMBOR
- kolejny cel znajduje się przy granicy z Chorwacją. Odbijamy jakby
trochę na zachód. Małe prowincjonalne miasteczko, ładne i
zadbane. Widać, że, ma gospodarza. Odremontowany ryneczek, zadbane
uliczki. Tutaj zaliczamy pierwszy, ale, nie ostatni nasz bałkański
bazar. Miejsca takie na stałe wejdą do naszego planu podróży.
Mnóstwo owoców wszelakiej wielkości i gatunku. Dominują arbuzy,
ale jest wszystko. Ceny niższe niż krajowe, ale to chyba nie dziwi.
Generalnie można na nim dostać wszystko. Na co dzień nie przepadam
za owocami i jem je raczej z rozsądku, lecz tu zajadałem się nimi
z przyjemnością. Może inaczej smakują?
Pobyt
tu zajmuje nam dwie godziny. Przyjmujemy azymut na kolejny cel. Do
Belgradu daleka droga a jeszcze parę ciekawych miejsc do zobaczenia.
Nowy
Sad zaliczamy w porze
obiadowej. Żar leje się z nieba. Ulice wymarłe. To ułatwia nam
jazdę po mieście. Gorzej jest już ze znalezieniem miejsca do
zaparkowania takiego, które dawałoby, choć odrobinę cienia. Wypad
do miasta krótki. Ale najpierw obiadek w barze. Gosia je rybkę ja
lazanię. Miasto to jest w Serbii drugim, co do wielkości. Uwagę
przykuwa centrum. Jest czyste i schludne. Dostrzegamy kościoły
różnych wyznań. Wszystkie w bliskim sąsiedztwie. Muzea, teatry,
kina potwierdzają opinię o tym mieście, że jest ono stolicą
kulturalną Serbii.
Tuż
obok po drugiej stronie Dunaju na wzgórzu Fruskiej Góry dumnie stoi
twierdza PETROVADIN.
Pierwsze w wzmianki o niej to już XIII wiek. Dla mnie bomba.
Kapitalnie usytuowana. Na zakolu rzeki. Wykorzystując naturalne
warunki góruje nad wszystkim. Z tego miejsca ówcześni właściciele
zamku Turcy czy później Austriacy mogli niepodzielnie panować na
terenem. Znaczenie tego miejsca z punktu strategicznego było
wielkie. Obecnie centrum kulturalne z wieloma galeriami.
Jadąc
dalej w kierunku stolicy zaliczamy Sremske
Karlovci. Małe miasteczko
nad Dunajem, centrum religii prawosławnej Serbii z siedzibą
patriarchy. Spacerując po mieście nie trudno zauważyć tych
budynków. Takie nasze Gniezno. Tu również wypijamy kawkę nad
Dunajem w hotelu Dunev. Miała być kąpiel w rzece (podejście nr 2)
, ale dopada nas burza i deszcz. Woda w rzece wzburzona, szara. To
rozwiązuje mój dylemat - kąpać się czy nie, ale nie przeszkadza
to lokalnym dzieciakom. Była to moja ostatnia okazja do kąpieli w
Dunaju.
Po
deszczu ani śladu robi się jeszcze bardziej gorąco a my mkniemy
dalej. Kilometry uciekają. Powoli zmienia się krajobraz. Równiny Vojevodiny
znikają pojawiają się pierwsze wzniesienia. Wzgórza pełne sadów
a to oznacza, że pojawiają się przydrożni sprzedawcy. Przy jednym
z nich zatrzymujemy się. Pogadaliśmy chwilę i dalej w drogę.
Belgrad
coraz bliżej. W powietrzu wyczuwam burzę, ale nie tą naturalną.Ta
przyjdzie później. Napięcie narasta im bliżej Belgradu. Wjeżdżamy
do miasta robiąc jednak wcześniej rekonesans w auto-campie. Adres
to: Zemun Batajnicki put.
Do centrum mamy 15 km .W Centrum Belgradu w życiu nie byłem taki zakręcony, dezinformacja totalna. Wtedy to wyglądało makabrycznie. Dziś trochę inaczej na to patrzę. Od słowa do słowa plus zmęczenie, rozdrażnienie wszystko naraz i „pioruny poszły”. Efekt taki, że każde z nas rusza w swoją stronę. Każda ’’burza’ ma swój koniec i wychodzi słońce. Dwie godziny później wracamy do samochodu, ale już z decyzją, że skracamy nasz pobyt stolicy.
Do centrum mamy 15 km .W Centrum Belgradu w życiu nie byłem taki zakręcony, dezinformacja totalna. Wtedy to wyglądało makabrycznie. Dziś trochę inaczej na to patrzę. Od słowa do słowa plus zmęczenie, rozdrażnienie wszystko naraz i „pioruny poszły”. Efekt taki, że każde z nas rusza w swoją stronę. Każda ’’burza’ ma swój koniec i wychodzi słońce. Dwie godziny później wracamy do samochodu, ale już z decyzją, że skracamy nasz pobyt stolicy.
Każde z nas ruszyło w miejsce najczęściej odwiedzane w
Belgradzie, tak przez Serbów, jak i turystów jakim jest rozległa twierdza
Kalemegdan, z której rozciąga się widok na Sawę i Dunaj. U wejścia do
twierdzy zgromadzono czołgi i tankietki z okresu I wojny oraz działa z
różnych epok. Poznawanie eksponatów, wystawianych przez Muzeum Wojskowe,
jest bezpłatne i nieograniczone, dlatego stały się rekwizytami dla
kolekcjonerów pamiątkowych zdjęć.
W pobliżu twierdzy stoi wieża obronna
Kula Nebojsa, jedna z najbardziej znanych wież w belgradzkiej twierdzy.
Wieża znajduje się w Dolnym Mieście przy wejściu do dawnego portu na
Dunaju.Łaźnie rzymskie i park otaczający mury warte zobaczenia.
Tuż za murami Kalemegdanu są dwie
niewielkie, przepiękne, czynne cerkiewki. Otoczone kwiatami są miejscem
dogodnym do medytacji i schronieniem od turystycznego zgiełku. Cerkiew
Bogurodzicy Ruzicy znajduje się w pobliżu bramy Zindana. Jej budynek w
XVIII w. służył jako skład amunicji, który w XIX w. przebudowano na
kościół. W bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się kaplica św. Petki,
wzniesiona w 1867 r. nad „cudownym źródełkiem”.
Wracamy na nocleg, bo naturalna burza wisi w powietrzu. Było już
ciemno jak dotarliśmy na miejsce. Warunki przyzwoite jest to, co
powinno być. Czas iść spać.
Minął
kolejny gorący burzliwy dzień. Gosia zaczyna narzekać na rękę.
Bóle w barku prawej ręki zaczynają coraz mocniej doskwierać.
19.07.2010
Belgrad-Zemun-Nis
W
nocy nad naszymi głowami przeszła burza, błyskało i grzmiało.
Dopiero rano dostrzegamy w jak pięknym miejscu stoimy. Auto camp
usytuowany jest na wysokiej skarpie. W dole Dunaj a na nim barki i
statki.
Opuszczamy
to urocze miejsce a kierujemy się dokończyć to, czego dzień
wcześniej nie zrobiliśmy.
Zemun
– najstarsza dzielnica Belgradu. Niegdyś osobne miasto. Nazwa
pochodzi od ziemianek. Tak naprawdę to miejska historia zaczyna się
jak wkraczają Austriacy. Najstarszym punktem dzielnicy jest
twierdza. Niestety zniszczona i nie widać żeby cokolwiek było tam
robione. W ogóle cała ta część dzielnicy wygląda na zapomnianą,
zaniedbaną. Szkoda, bo cerkiew, cmentarz prawosławny, wąskie
uliczki są warte zobaczenia. Mogłoby być tu jeszcze ładniej.
Jako
że „Krzyś” w Serbii nie pracuje, więc musimy sobie radzić
sami. Nie bez kłopotów opuszczamy stolicę Serbii pozostawiając w
pamięci ‘’rysę’’
Planując
dalszą drogę trasa do Niszu wiodła bocznymi drogami. Zajęło to
nam niemalże cały dzień. Pokonaliśmy tego dnia 300 km. Warto
było, dzięki temu mogliśmy zobaczyć nie tylko fasadę, ale
również podwórko. Ujrzeliśmy zwykłych prostych ludzi przy pracy
na polach i w domach a także i tych bez pracy. Wysiadujących przed
domami w oczekiwaniu na cud. Krajobraz już na stałe pozostał
górzysty. Mój Roomsterek zaczyna „zipać”. Co będzie jak
wjedziemy w wyższe partie gór Albańskich? Zużycie o paliwa
wzrasta do 6 litrów.
I
tak na wieczór docieramy do Niszu. Trochę późno, powtarza się
sytuacja z Belgradu. Totalna dezinformacja. Krążymy po mieście nie
mogąc nic znaleźć. Nawet Gosia na podstawie znaków informacyjnych
nie może trafić do sklepu. Bałagan widoczny gołym okiem. Kawka,
spacer po uliczkach i trafiamy na przemarsz kolorowego korowodu. W
mieście trwa Studencki Festiwal Folklorystyczny.
Jedno
jest pewne auto-campu tu brak, chcemy zwiedzić to miasto, więc
zostajemy. Krążąc po mieście upatrzyliśmy sobie miejsce gdzie
się prześpimy. Parking na obrzeżach miasta. Naprzeciwko nas knajpa
czynna do 24.00. Państwo pracujący w lokalu nie mają nic przeciwko
abyśmy korzystali z WC. Uważają, że miejsce to jest bezpieczne i
spokojne. Wieczorkiem poszliśmy na piwko do knajpki z przeciwka,
gdzie przy okazji myjemy ząbki i idziemy spać? W między czasie
zauważam, że, co chwilę zajeżdżają samochody na parking. Jak
się okazuje to było miejsce schadzek i igraszek samochodowych?
Jutro
będzie lepiej.
20.07.2010
Nisz
– uliczny misz-masz
Ranek
i już inne spojrzenie na świat. Jak to mówi Iza Andric „Nowy
dzień, nowe zwycięstwa, nowe porażki?..”
Noc
minęła bez niespodzianek. Codzienne poranne czynności i po
godzinie znajdujemy to, co chcieliśmy. Proszę wierzyć, że nie bez
trudu, ale, już na spokojnie i bez nerwów. To co tak namiętnie
szukaliśmy to mur z ludzkich czaszek pozostałość po Turkach. W
rzeczywistości to mała kapliczka a w jej środku są pozostałości
muru. W rozmowie z panem, który nam otworzył okazało się, że
wczoraj i tak było nieczynne, bo poniedziałek.
Dokonujemy
pamiątkowego wpisu do księgi pamiątkowej „Ludzie
to najpodlejszy gatunek zwierzęcia.....”
Kończymy ten rozdział.
Czas
na śniadanie. Miejsce: przystanek końcowy komunikacji
miejskiej. Szybki skok do pekary
po burki i
kefir i uczta gotowa. Towarzyszą nam naprzeciw młodzi Niemcy,
którzy jak i my zajadają to samo.
Najedzeni
i zadowoleni z siebie ruszamy do centrum. Tym razem trafiamy bez
problemów. Tam czekała na nas kolejna twierdza. Dołączył do nas
psi przewodnik, który, cały czas nam towarzyszył. Niestety na
koniec gdzieś przepadł, więc zniesmaczeni opuściliśmy twierdzę
kierując się na bazar.
Bazar
- miejsce jakże bardzo ulubione przez nas. Fakt jest taki, że
właśnie tam poznajesz lokalne życie, to co ludzie jędza, w co się
ubierają, co słuchają, co lubią. Po prostu życie. Zmiany
dostrzegalne są na każdym kolejnym bazarze jadąc dalej na
południe. Kupuję u babci owiniętej w chustę ulubiony ser owczy.
Słony jak cholera, idealnie pasuje do sałatek pomidorowych. Babka
za to genialnie pozuje do zdjęcia.
Pojawiają
się ciuchy z Turcji właściwie można kupić wszystko, co
„markowe”. Ale nie będę uprzedzał faktów będzie inny bazar.
Jak
żyję nigdy nie miałem okazji skorzystać z usług pana od
ostrzenia noży. Pan zapewne Albańczyk (ciemna cera, elegancki z
sygnetem złotym na dłoni) jednym sprawnym ruchem ręki uruchomił
agregat. Który dalej za pomocą pasków uruchomił kamienie do
ostrzenia. Czule zajął się moim nożem. Trwało to chwilę, ale
warto było. Nóż ja brzytwa i lśni jak nowy.
Czas
ruszać. Opuszczamy to miasto, ostatnie, jakie zaplanowałem zobaczyć
w drodze do Macedonii. Plany, planami, ale nie mogłem sobie odmówić
zboczenia z drogi by nie wjechać do Vranje. Wyczytałem, iż, jest
tam twierdza. Markowa Kula – resztki średniowiecznej twierdzy na
resztkach antycznej budowli. Droga wiodła przez miasteczko by dalej
wbijać się wąska drogą w góry. Tylko 6 km od miasta, ale podjazd
trwał wieki. Droga wiła się w nie skończoność. Już na miejscu
trzeba było jeszcze wspiąć się na górę. Dalej już szedłem
sam. Warto było, widok na Vranje niesamowity. Góry po horyzont a za
plecami Kosowo. Najmłodsze państwo europy.
Powrót
i zatrzymujemy się w części kosowskiej miasta. Dominują tu
kosowscy- albańczycy. Żyją biednie, to widać gołym okiem, czas
jakby biegł tu wolniej. Pora dnia sprzyja temu, każdy chowa się
przed słońcem. Kręcimy się tu po uliczkach pełnych dzieci
bawiących się na ulicach. Zerkają na nas, uśmiechają się i
pozują do zdjęć. Jako że, głód zaczyna i nam doskwierać
wchodzimy do jednego z barów prowadzonych w domowych warunkach. Mało
miejsca, ale czysto. Zjadamy „pleskavice” w towarzystwie panów
ubranych w białe stroje znane nam już z pierwszego miasta
odwiedzonego w Serbii. Grajkowie ślubni chwalą się, że jadą do
polski na występy. Wspólne zdjęcie i nasze drogi się rozchodzą.
No cóż może i mówią prawdę.
Witaj kraino Aleksandra Macedończyka ?
Kolejny
przystanek jest w Macedonii. Przejście graniczne bez problemów
Jakże inne niż to z Węgier. Szeroki terminal mnóstwo samochodów.
Żadnych zbędnych pytań i po 10 minutach stania w kolejce wjeżdżamy
do Macedonii. Państwa o ciekawej historii. Gdzie jeszcze 1991 nie
istniało w obecnym kształcie. Dawniejsza starożytna Macedonii nie
ma nic wspólnego z obecną stąd niekończący się konflikt z
Grecją. Konflikt, który doprowadził do korekty flagi narodowej
przedstawiającej słońce Aleksandra Macedońskiego oraz nazwy
państwa. Która brzmi; Była
Jugosłowiańska Republika Macedonii (FYROM) .
Tym
razem autostradą mkniemy do celu, jakim jest – Skopje.
Jest
wczesne popołudnie. Pierwsze wrażenia są takie, że czujemy się
jak w Polsce. Ludzie jakby tacy sami samochody, domy, czysto i
przytulnie. Na szczęście do końca moje odczucie nie uległo
zmianie. Mimo pewnych kłopotów, ale o tym późnej.
Autostrada
szybko nas prowadzi do celu. Po drodze mijamy auto-camp, do którego
będziemy zmuszeni wrócić, lecz wtedy nawet go nie zauważyliśmy.
Skopje
– szerokie ulice ruch umiarkowany. Miasto, które, 1963 przeszło
trzęsienie ziemi i uległo częściowemu zniszczeniu. Dziś panuje
tutaj bałagan architektoniczny. Ciekawostką jest to, że tu 26
sierpnia 1910 r. w tym mieście urodziła się Matka Teresa z
Kalkuty.
Szybko
orientujemy się w sytuacji i parkujemy w centrum. Nie wiem czy
dobrze robimy. Parkometry stoją. Tylko nie bardzo wiadomo jak się do
nich zabrać. Gosia twierdzi, że, trzeba wysłać, sms-a na
określoną kwotę. Trudno - ryzykujemy i zostawiamy auto ale za to w
cieniu.
Mijamy
główny plac imieniem Tito. Przed nami kamienny średniowieczny most
na rzece Wardar.
http://www.youtube.com/watch?v=YCqyhV-ZTQc&feature=fvw
Oddziela on część muzułmańską od pozostałej części miasta.
Tuż za mostem zostaję zaczepiony przez lokalnego pucybuta. Tak mną
zakręcił, że, prowadząc z nim konwersację, nim się obejrzałem
a już czyścił mi sandały. Oczywiście nie za darmo: 2
euro się należy-
stwierdził zdecydowanym głosem na koniec. Dzięki niemu uzyskałem
kilka nowych informacji, które mogą się przydać. Na tym nie koniec
przygód tego dnia. Uszedłem zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej.
Wchodząc już w pierwsze uliczki części muzułmańskiej, zostałem
otoczony przez żebrzących młodych cyganów. Młodzi chłopcy tak
mnie otoczyli, tak błagali o datek, że, nie czułem jak moja sakwa
zawieszona na szyi jest już otwarta. W ostatniej chwili kątem oka
dostrzegam, że jeden z nich ma w dłoni moje 50 euro Szybkie
spojrzenie sakwę. W ułamku sekundy wszystkie dotychczasowe ich
zabiegi stają się dla mnie jasne. W ostatniej chwili chwyciłem
uciekającego złodzieja. Zdążył jedynie odrzucić banknot w
stronę kolegi. Ale szczęście w tym przypadku mi sprzyjało. Moja
noga pierwsza spoczęła na moich 50 euraczach. Oczywiście na
miejscu wywiązała się burzliwa dyskusja. A tym złodziejem byłem
niby ja. Pieniądze szybko schowałem do kieszeni a oni zapadli się
jak pod ziemię kiedy na horyzoncie pojawił się stróż prawa.
Policjant zapytał tylko czy mam wszystko i żebym uważał.
Wsadzenie pieniędzy do kieszeni było kolejnym błędem. Ten błąd
próbowała wykorzystać obserwująca to wszystko młoda cyganka,
która, teraz podjęła próbę odzyskania pieniędzy .Mi nawet przez
myśl nie przeszło, że może to być ciąg dalszy akcji. Oczywiście
odganiałem się od niej jak od natrętnej muchy. Dopiero jak
poczułem jej delikatną małą dłoń w mojej prawej kieszeni
zrozumiałem, że, to nie koniec całego zamieszania. Mocnym
zdecydowanym ruchem odrzuciłem jej dłoń. Tym razem dała za
wygraną a mnie znowu się udało. W tym samym czasie Gosia podążała
daleko za mną, wlokąc się pod górę. Nasunęła mi się wtedy
refleksja ;- Kurcze ja jutro
wybieram się do cygańskiej dzielnicy Szutki .Do jaskini lwa.
Od
pucybuta do złodziei. Na tą chwile miałem już dość przygód w
Skopje. W końcu ten incydent nie mógł nam popsuć dalszego
zwiedzania.
Limit
przygód został wyczerpany dalej już poszło bez problemów. Od
meczetu do meczetu. Architektura z okresu panowania tureckiego
(łaźnie, zajazdy, meczety głównie z XV wieku, ale i nie tylko:
twierdza - Skopsko Kale ze śladami osadnictwa z epok: neolitu i
brązu, a także rzymski akwedukt.
Wszystkiego
jednak trzeba poszukać. Powoli pokonujemy kolejne przeszkody
wspinając i schodzą ku utrapieniu Gosi. Oczywiście bazar
znajdujemy na pierwszym miejscu.Tu też poznajemy namiastkę bazaru
Europa, na który udajemy się jutro.
Czas
mija szybko. Zmierzch nadciąga, czas pomyśleć o noclegu. O
istnieniu wspomnianego wcześniej campu jeszcze nie wiemy. Wracamy do
samochodu mijając naszych złodziei, którym robię pamiątkowe
fotki wzbudzając w nich złość.
Przy
samochodzie „za język łapię” lokalnego policjanta, który,
dzielnie pilnuje jakiejś ambasady. Twierdzi, że są dwa campy w
mieście. Jeden ten, o którym wspomniałem wcześniej, drugi w
okolicach stadionu. Na tym jednak nasza rozmowa się nie kończy.
Fajny gość i długo trwało zanim wróciłem do samochodu. Jako że
do stadionu było, blisko więc tam się udajemy. Kolejny informator
osobiście podprowadza mnie w okolice domniemanego pola namiotowego
Do tego stopnia jest uprzejmy, że własnym samochodem odwozi.
Okazuje się, że to młody Macedończyk mieszkający w Austrii. Ma
tam swoją firmę i obecnie jest na wakacjach. Ma również
mieszkanie w Tuzli o której mu wspomniałem. W końcu nasze drogi
się rozchodzą. Ruszamy pod wskazane miejsce i niestety owszem camp
był, ale dwa lata temu, teraz tu powstają obiekty nowo budowanego
stadionu narodowego. No cóż pan z Austrii chyba dawno nie był w
domu. I tak, chciał czy nie chciał trzeba było gibać 15 km wstecz
na CAMP BELLAVE http://www.bellevue.com.mk
.
I
żeby nie było. To nie był koniec przygód na ten dzień.
Wyjazd
ze Skopje jak i wjazd nie stanowił wielkiego problemu. Szybko
pokonaliśmy odcinek dzielący nas od campu. Na miejscu zastaliśmy
to, co powinno być. Schludne prysznice, czyste ubikacje, prąd.
Generalnie jesteśmy na terenie hotelu gdzie aktualnie odbywa się
muzułmańskie wesele. Goście bawią się na zewnątrz, a muzyka
roznosi się po całej okolicy. Dużo zieleni, oczko wodne, mostek,
kaczki wszystko podświetlane jak w bajce.
Standardowe
czynność wykonujemy jak automaty. Każde z nas zna już swoja rolę
wiec szybko i sprawnie mamy wszystko gotowe. Siadamy do kolacji. Za
sąsiadów z jednej strony mamy camper słowacki, a z drugiej strony
też słowacka rodzinka tyle, że pod namiotem, z trójką małych
dzieci. W drugim końcu stoi stary Volkswagen transporter a w nim
dwie panie - lesbijki.
Sara
jest bardzo zajęta. Lokalne pieski próbują nawiązać z nią
kontakt. Z tego wszystkiego wychodzi tylko jedno wielkie szczekanie .
Muzyka
weselna nadal głośna i musze się dziś przyznać, że jak lubię
muzykę bałkańska tak wtedy już zaczynało mnie to drażnić. Mija
godzina 22.23,my w „łożku” a oni dalej. Na dworze ciepło,
parno spać za bardzo się nie da. W końcu chyba po 2 w nocy cichną
weselnicy i urywa się film.
21.07.2010
Cel
dnia Szutka –
Rano
sąsiadów z camperem już nie było. A rodzinka obok nie wyglądała
na świeżą i wypoczętą. W sumie jako ostatni wyjechaliśmy,
oczywiście po uregulowaniu rachunku.
Samo
dojechanie i odnalezienie tego miejsca w praktyce nie było takie
łatwe. Lecz im bliżej byliśmy tym adrenalina wzrastała. Nie wiem
czy to nie było pokłosie dnia wczorajszego. Generalnie miałem tam
do spełnienia „misję”.
Szukając
materiałów w necie do naszej wyprawy, znalazłem prowadzoną na
bieżąco relację z podróży dwojga młodych ludzi. Ich trasa wiele
nie odbiegała od planowanej naszej. Miałem dzięki mnóstwo
informacji z pierwszej ręki. Po powrocie ich do kraju nawiązałem
kontakt z Edytą (bo tak ma na imię owa bankierka z Warszawy) i już
drogą emaliową dostawałem dodatkowe informacje. Na koniec Edyta
poprosiła mnie o przysługę. Będąc na Szutce miałem odszukać i
przekazać zdjęcia, która ona zrobiła pewnej grupie dzieci.
Oczywiście podjąłem się tego zadania. Wyposażony w aparat,
wywołane zdjęcia i z adresem w przewodniku szukanych dzieci
wjechałem w dzielnicę Szutka .
Pierwsze
wrażenie to ogarnął mnie strach. Edyta zasugerowała pojechać tam
autobusem miejskim nr 10. My ze względu na Sarę nie bardzo mogliśmy
tak zrobić, Więc już sam fakt pozostawienia samochodu na głównej,
ulicy wśród cyganów stanowiło dla mnie duże obciążenie. Gołym
okiem dostrzegamy, że wszyscy tu żyją z handlu. Mniej lub bardziej
oficjalnego i nie zawsze legalnego. Panowie odziani w markowe ciuchy
z wszechobecnym złotem. Wysiadują całymi godzinami na ulicach i
zapraszają nas do zaparkowania.
No
cóż auto na obcych tablicach innych niż wszechobecne albańskie
czy niemieckie wymaga „pełnej opieki” .W końcu decyduję się
na ten krok. Parkuje w zatoczce. Od „właścicieli miejsca”
przyjmuję ofertę pilnowania.
-
Koliko koszta”- pytam i
tu w tym miejscu zaskoczyli mnie in plus stwierdzając, że, dam tyle
ile uznam za słuszne.
-
Dobry znak – pomyślałem.
W całym
tym zamieszaniu już na miejscu szukam zapasowych baterii do aparatu.
Widzę kontem oka jak samochód jest filtrowany na wylot .
- No ładnie już widzę co zostanie jak wrócę – przeszło mi przez myśl .
W tym
momencie nasza Sara stanęła na wysokości zadania. Jako że i tak
zostawała w samochodzie a ja szukałem baterii panowie dojrzeli psa.
Wiedząc o tym, że lokalni ludzie boją się generalnie psów tym
bardziej otworzyłem tylnie drzwi, aby, nasz obrońca mógł w pełni
okazać swoje „wdzięki” a szczególnie uzębienie.
Zamykamy
samochód i ruszamy w nieznane. Trochę spokojniejszy, ale tylko
trochę. W końcu i tak zapomniałem zabrać adresy z przewodnika.
Manewr z psem stosowałem jeszcze parę razy później.
Rozpoczęliśmy
poszukiwania, żar lał się z nieba. Krążymy ulica po ulicy,
pokazując zdjęcia naszych małych bohaterów. Czas ucieka nasze
zniecierpliwienie narasta. Mało, kto zapuszcza się w boczne uliczki
Szutki, gdzie obok niewielkich sklepów, piekarni i baraków stoją
wille i restauracje, kafejki internetowe i kawiarnie, a życie wprost
tętni. Wokół oglądamy przeróżne miejsca. Od bogatych z zewnątrz
domów po rudery i kartonowe domostwa. Wbijamy się w wąskie uliczki
pełne śmieci, linek i biegających wszędzie dzieci. Pytani przez
nas miejscowi odsyłają nas to tu, to tam. Nadal pukamy w próżnie.
W sumie docieramy chyba do najbiedniejszej cześć dzielnicy.
Nazwałbym to raczej wysypiskiem śmieci. Bawiące się znudzone
dzieci, wszechobecne koty, kury i wychudzony koń. No i ten
wszechobecny zapach śmieci. W tej wędrówce przejmuje nas kolejny
przewodnik. Tym razem jest to kulejący cygan. Próbuje z nami
rozmawiać po włosku, lecz zostajemy jednak przy serbskim. Na
wiadomość, że my z Polski składa ręce jak do modlitwy
wypowiadając słowa – „Papa Polako”. Pracuje we Włoszech a
teraz mieszka tu. Twierdzi, że zna i wie gdzie mieszkają nasze
poszukiwane dzieci. Ma nas tam zaprowadzić. Owszem prowadzi, ale do
swojej rodziny, którą nam całą przedstawia i demonstruje. A była
liczna. Wszystkie dzieciaki dumnie pozują do zdjęcia a żona
kolejną latorośl wydobywa z czegoś, co zapewne jest domem. Biorą
nas za dziennikarzy. W końcu na moje pytanie to gdzie w końcu są
nasze dzieci ze zdjęcia oddaje do naszej dyspozycji swojego syna i
po skasowania przez informatora równowartości dwóch paczek
papierosów ruszamy szukać dalej. Żegnamy się życząc sobie
nawzajem szczęści i zdrowia. Syn doprowadza nas do starszego pana,
który rozpoznaje na zdjęciu swoje wnuki. Obecnie mieszkające w
dolnej części dzielnicy tej lepszej. Radość duża. Dziękują
bardzo i bijąc się pierś przyrzekają ze zdjęcia na pewno dotrą
do właścicieli. My pełni nadziei, że tak się stanie i uwolnieni
od misji wbijamy się w EURO bazar.W miejsce, które, trochę
przypomina nam nasz polski już nieistniejący bazar na stadionie X
lecia w Warszawie. Praktycznie całe, Skopje ubiera się w Szutce,
gdzie widzimy importowane ciuchy z Turcji. Dostrzegamy wszelkie
kolory, kształty i rozmiary odzieży i obuwia, wśród których
krzyczą Lacosta, Nike, Adidas, Versace i niezastąpione D&G.
Oprócz modnych ciuchów za kilkaset denarów można tam kupić
kolczyki i bransoletki, kosmetyki, trochę naczyń, filmy i pirackie
płyty z lokalnych wytwórni. Nie wspomnę o najnowszych trendach w
świecie perfumów. A wszystko „so popust”, znaczy okazyjnie, po
przecenie. Ogólnie zawrót głowy. Nic nie kupujemy. Podsumowując
będę każdemu gorąco zachęcał i namawiał do odwiedzenia tego
dość nietypowego miejsca. Szutka, uchodzi za największe skupisko
Romów na Bałkanach jak i również ich światową stolicę. Podczas
tej krótkiej, ale intensywnej i poznaliśmy małą, ale, bajecznie
intrygującą społeczność, z którą stanęliśmy niemal oko w
oko. Gwarantuję niezapomniane doznania dla wszystkich, którzy
upodobali sobie cechy bałkańskiej kultury.
Droga do
Ohrydu
Opuszczamy
to miejsce kierując się dalej na południe będąc niemal na
wyciągnięcie ręki u celu naszej wyprawy. A wiec kierunek OHRYD.
Po
drodze nic ciekawego się nie dzieje. Kierujemy się na Gostivar,
Kicevo. W Gostivarze miałem zamiar odbić w prawo, ale zmieniłem
zdanie. Dotychczasowa główna droga była kręta a co dopiero jak
zjadę na boczną. Widoki przecudne. Wspinamy się coraz wyżej i
wyżej by w najwyższym punkcie zatrzymać się na kawkę. Zajazd pod
KICEVEM
miejsce cudne widokowo. Na parkingu dużo samochodów osobowych,
autokarów, ciężarówek z drewnem. Te ostatnie to utrapienie na
górskich drogach. Pijemy kawkę, coś zjadamy. Między czasie udaję
się za potrzebą w lasek a tu doznaje szoku.Moim oczom ukazuje
dolinka cała zasypana butelkami plastikowymi i innym odpadami.Na ten
widok aż, się chce płakać.
Koło
17 osiągamy cel. Naszym oczom ukazuje się coś, co już kiedyś
wiedziałem. Takie dejavi.
Przypominało mi to pewne miejsce. Aby jednak przypomnieć sobie to
miejsce, to potrzebowałem na dwóch dni. Tym miejscem było Jezioro
Tyberiadzkie i Tyberias w Izraelu.
Główne
zadanie na tą chwilę było poszukanie noclegu. Miejsca do założenia
na kilka dni „domu”. Znaki od razu nas skierowały na główna
ulicę, deptak. Gdzie „pan na rowerku”( z którego usług
korzystała Edyta) od razu nam zaoferował wynajęcie mieszkania za
25 euro. Wręczył nawet wizytówkę i na tym skończyła się nasza
znajomość. Jak się później okazało niewiele brakowało to byśmy
do niego wrócili .
Postanowiliśmy
jechać dalej wzdłuż wybrzeża w kierunku SW.NAUM tak długo, aż
coś znajdziemy.
Z
informacji jakie zdobyłem to za Ohrydem miały być dwa pola
namiotowe . W sumie były trzy, ale, ale do tego trzeciego ze
względów od nas niezależnych nie dotarliśmy Wypadek drogowy
spowodował, że zawróciliśmy. Wcześniej jednak zlustrowaliśmy
dwa inne miejsca. Niestety teren był tak zatłoczony, taki galimatias
w nim panował, że czym prędzej uciekaliśmy. Robiło się ciemno.
My nadal bez dachy u nad głową. Ponownie wracamy do Ohrydu.
Zrobiliśmy w sumie 50 km i zupełnie nie potrzebnie. Trafiamy do
miejsce gdzie, już byliśmy tego dnia. Wówczas nie wysiadałem z
samochodu, bo droga się skończyła i trzeba było zawrócić. Tym
razem już przez czystą ciekawość wyszedłem by się rozejrzeć.
Dostrzegam stojącą przyczepę campingową na holenderskich
rejestracjach. To dobry znak. Pojawia się młody człowiek o imieniu
Iwan, który z uśmiechem na twarzy obwieszcza nam, że niema
problemu i za 10 euro możemy zostać. W cenie prąd, ciepła woda,
kuchnia do naszej dyspozycji. Decyzja była natychmiastowa - dalej
nie jedziemy. Stajemy
„obozem” obok holendrów, którzy po dwóch godzinach docierają
na miejsce. My spokojnie konsumujemy kolację. Na ich twarzach
wyraźnie rysuje się zdziwienie, że, mają sąsiadów.
Generalnie
miejsce to nie było żadnym legalnym polem namiotowym.Ot,taka mała
lewizna wpadła na konto Iwana.
Trzy
baraki ustawione w kształcie litery U były miejscem gdzie można
było wynajmować tylko pokoje. Obecnie byli tam zakwaterowani młodzi
ludzie przebywający na międzynarodowym językowym obozie.
Jaki
był stan budynku? U nas nie miałby racji bytu z wielu powodów od
warunków sanitarnych po ppoż ,ale co kraj to obyczaj i nie nam
oceniać .
Spacer
po wybrzeżu i koniec dnia. Jak wyruszyliśmy przed 22 tak powrót
nastąpił przed pierwszą w nocy .Miasto się budziło do życia .
Zastaliśmy je zaspane, smętne teraz kwitło. Ruch niesamowity.
Wszystko rozświetlone, sklepy otwarte, knajpy pełne gości. Każda
knajpka ma swojego śpiewaka. Na żywo zabawiają gości. My
znajdujemy przytulną knajpkę gdzie słuchamy pana, który śpiewa
piękne bałkańskie ballady. Spacerując wcześniej wśród tłumu
ludzi wyłuskuję polsko brzmiąco słowo na pięć liter k...a itd.
Nasz kwiat młodzieży polskiej dotarł nad jezioro Ohrydzkie aby, na
drugi dzień szerzyć polską kulturę. Średnia wieku grupy nie
większa niż 14 lat. Jakież było ich zdziwienie jak zwróciłem im
uwagę w rodzimym języku. Wracamy zmęczeni i idziemy spać.
P.S.
Ręka Gosi zaczynać coraz bardziej doskwierać, najgorzej w nocy
Przelicznik
euro na denary jest stały i wynosi 61 denarów za 1 euro. W Polsce,
według oficjalnego kursu 100 denarów to 6,3 zł. Trzeba jednak
pamiętać, że w naszym kraju nie można kupić ani wymienić
denarów.
Szpital
22.07.2010
Plany na
dzień dzisiejszy musiały ulec zmianie. Bynajmniej te do południa.
Noc minęła niespokojnie. Ręka Gosi coraz bardziej doskwiera.
Słyszę w nocy płacz. I czuje jak ciągle szuka dogodnej pozycji,
aby choć na chwilę móc zmrużyć oko. Postanawiamy od rana ruszyć
do lekarza. W końcu jest ubezpieczenie.
„Bolnice”
- szpital znajdujemy w nie dalekiej odległości od nas. Trochę
inaczej to wygląda niż u nas. Dużo skromniej. A od Leśnej Górki
to dzielą ją lata kosmiczne. Wszystkie czynności rejestracyjne
wykonywane na są „piechotę”. Pytając coraz to innej osoby w
końcu po nitce do kłębka doszliśmy do celu. Trafiamy do pani
doktor. Lecz za nim wejdziemy do gabinetu zostajemy gruntownie
przesłuchani przez dwie panie o rozmiarach, co najmniej XXL. Pani
doktor wysłuchała „mojej diagnozy” i po zbadaniu wypisała
receptę. Gosia stwierdziła, że, właściwie to, po co do niej
poszliśmy. Moja teoria, z jaką wszedłem z góry ustawiła sprawę.
A brzmiała ona - winna jest „klima” i że zawiało. Macedonka
przyjęła to za słuszną diagnozę i zaopatrzeni w receptę
wróciliśmy do pań o rubensowskich wymiarach. Kolejnym problemem
była kasa, ale i tą przeszkodę pokonaliśmy. Opłaciwszy wizytę,
pełni nadziei kontynuujemy dalszy dzień.
Postanawiamy
spędzić całe popołudnie nad wodą korzystając z wody, słońca i
uroków tego miejsca. A miejsce mięliśmy super. Już dzień
wcześniej upatrzyliśmy sobie romantyczną zatoczkę z jaskinią na
dole. Jaskinia stała się schronieniem dla Gosi przed słońcem a ja
mogłem korzystać z wody, która swoją czystością, kolorem mogła
oczarować. Maska, płetwy i aparat fotograficzny na zmianę były w
ruchu I tak na degustacji piwa, słodkim leniuchowaniu mijał nam
czas aż do czasu. Nad otaczającym nas pasmem górskim Galicica
pojawiły się czarne, burzowe chmury. W sumie nie były dla nas
zagrożeniem ani deszcz ani burza. Jaskinia się przydała. Gorzej
było jak przestało padać. Samochód stał w połowie drogi miedzy
jaskinią a główną drogą. Generalnie na skarpie. Woda
spowodowała, że ziemia, która przed deszczem była twarda i sucha
teraz stała się grząska i śliska. Czerwona glina przyklejała się
do kół, samochód tracił przyczepność i niebezpiecznie usuwał
się w dół. Podjazd wydawał się na ta chwilę nie możliwy. Przy
pomocy Gosi i dwójki młodych Rosjan powoli małymi skokami
wypchnęli auto do miejsca gdzie już nie zważając na palone
sprzęgło wyjechałem w bezpieczny teren. Auto wyglądało, co
najmniej jak by brało udział w jakimś rajdzie terenowym z wodnymi
atrakcjami. Podobnie wyglądali też moi pomocnicy. Odwiozłem Gosię
i sam ruszyłem szukać auto-praona (myjnia), aby doprowadzić
samochód do stanu używalności. Panowie byli bardzo zdziwieni
wypytując, co rusz gdzie byłem.
Były
atrakcje za dnia, więc dlaczego i wieczorem nie miało być
ciekawie. To zapewnili nam nasi rodacy. Po części Ci sami młodzi
ludzie spotkani dobę wcześniej. Tym razem w pozytywnym sława
znaczeniu.
W
dniach 20-24.07.w OHRYDZIE odbywał się Międzynarodowy Festiwal
Pieśni i Tańca Zespołów Folklorystycznych. Wypachnieni,
wystrojeni ruszaliśmy na wieczorny spacer. Wspaniałe uczucie jak
będąc blisko 2000 km od kraju idziesz sobie ulicami pięknego
egzotycznego miasteczka niemalże wpadasz na polski zespól ludowy.
Zespól, który, idzie na czele pochodu niosąc wysoko i dumnie napis
Polska ”Chorążym” polskiej ekipy była przesympatyczna mała
dziewczynka ubrana jak pozostali w stroje krakowskie.
Wszyscy
uczestnicy festiwalu szli w korowodzie głównym deptakiem. Zespoły
na rozstawionej scenie mogły zaprezentować się szerokiej
publiczności. Ekipy z Rumunii, Serbii, Węgier, Łotwy, Turcji po
Kazachstan, Rosję i Niemcy. Nasi byli z Poznania. Nie zostajemy do
końca i nie mamy okazji podziwiać występu polskiej ekipy. Małgosia
się męczy. Widać to gołym okiem i choć jak zawsze udaje
twardziela tym razem pęka. Wracamy mijając tętniące życiem
miasto ,pełne szczęśliwych i zadowolonych ludzi .
Nasunęła
mi się wówczas taka refleksja. Serbia tak naprawdę w wyniku
rozpadu byłej Jugosławii straciła najwięcej. BiH to przemysł,
Chorwacja, Czarnogóra i Macedonia (mimo braku dostępu do morza -
Ohryd ) to turystyka. Turystyka to pieniądze i szansa na lepszy,
szybszy rozwój. Obecna Serbia jest tego pozbawiona i to widać.
Jestem po raz czwarty na Bałkanach i mogę potwierdzić ze z roku na
rok ma się ku lepszemu w tych krajach. Szczególnie to widać u
Chorwatów i Czarnogórców i gdybym miał sklasyfikować wg rozwoju
to Serbia by była na 3 miejscu po Chorwacji i Czarnogórze. Na
pewno, długoletnia blokada gospodarcza po wojnie nałożona przez
kraje Unii na Serbię miała na to wpływ. A BiH to już inna spawa
sztuczny twór stworzony, bo innego wyjścia nie było.
Śladami
patronów miasta św. Klemensa i św.Cyryla
23.07.2010
.
Ruszamy
zwiedzać. Zdajemy sobie sprawę, że, nie będzie to łatwe i
wszystkiego naraz nie zobaczymy. Podjeżdżamy pod najstarszą cześć
miasta. Dalej już tylko pieszo i to pod górkę aż na sama górę
do twierdzy cara Samuela.
Na
podstawie przewodnika Pascala ; dzisiejsza Ochryda stoi na miejscu
starożytnych miast Diassarites i Lychnidos. Chrześcijaństwo
zapuściło korzenie w mieście już w IV wieku. Nocą z 29 na 30
maja 526 r. miasto zostało całkowicie zniszczone przez trzęsienie
ziemi, a następnie na rozkaz cesarza Justyniana odbudowane. Miasto
było przedmiotem sporów między patriarchami Rzymu i
Konstantynopola, wygranego ostatecznie przez Wschód.
W
879 r. pierwszy raz pojawia się słowiańska nazwa miasta: "Ohrid".
990-1015, były okresem świetności Ochrydy – stała się ona
wówczas stolicą tego państwa, siedzibą cara Samuela, a także
siedzibą słowiańskiego patriarchy.
Tu
miała swoje centrum tzw. ochrydzka szkoła piśmiennicza. Właśnie
w Ochrydzie św. Klemens Ochrydzki stworzył cyrylicę. W zburzonej
przez Turków cerkwi, w miejscu zwanym Plaošnik, mieściła się
szkoła typu uniwersyteckiego. W ostatnich latach cerkiew Świętego
Pantelejmona odbudowano, w cerkwi umieszczono grobowiec św. Klemensa
Ochrydzkiego, a wokół cerkwi prowadzone są prace archeologiczne.
Odsłonięto pozostałości bazylik wczesnochrześcijańskich z
zachowanymi mozaikami. W 1980 r. miasto zostało uznane przez UNESCO
za część światowego dziedzictwa. Po ogłoszeniu przez Macedonię
niepodległości w 1991 r. weszła w skład niepodległego państwa.
W
Ochrydzie zachowały się liczne cerkwie (św. Zofii z zachowanymi
freskami z XI wieku, św. Pantelejmona, św. Jana z Kaneo z XIV
wieku, św. Klemensa z XIII wieku, św. Jerzego, św. Zauma, św.
Petki, św. Stefana), ruiny bazyliki św. Erazma z IV wieku, ruiny
twierdzy cara Samuela z X-XI wieku i starożytny teatr. W mieście
działa muzeum piśmiennictwa słowiańskiego. 25 km na południe od
Ochrydy leży zabytkowy klasztor św. Nauma.
Tyle
przewodnik.
My
w 100 % przeszliśmy wszystkie te miejsca szczegółowo to
dokumentując. Wszystko to pokonujmy chodząc wśród wąskich
uliczek o charakterystycznej zabudowie a już twierdza cara Samuela
swoim ogromem wzbudza respekt. Coraz ocieramy się XV wieczne i
starsze cerkwie, których, tu w okresie największego rozkwitu było
tyle ile dni w roku. Dziś pozostało 56.
Kręcąc
się po uliczkach i pnąc się coraz wyżej trafiamy do małej
cerkwi. Wdajemy się w rozmowę z panem, którego zastaliśmy przy
pracach w ogródku. Okazuje się, że jest opiekunem tego miejsca i
do tego społecznie. Opowiada nam całą historię tego miejsca oraz
to, co tu zastajemy. Freski, ikony, rzeźby wszystko to na pewno
przedstawia duża wartość historyczną a już o materialnej nie
wspomnę. Szkoda tylko, że nie mogliśmy robić zdjęć.
Osobiście
na drugi dzień zaliczałem pozostałości w zwiedzaniu. Trafiam do
miejsca gdzie piękna młoda pani ręcznie wyrabia papier.
Demonstruje osobiście cały proces wraz z omówieniem. Później z
dumą pokazuje jeden z dwóch egzemplarzy drukarki Gutenberga.
Twierdzi, że, jeden jest w Niemczech drugi tu. Nie bardzo w to
wierzę, ale, niech tak pozostanie. Taki chwyt marketingowy.
Późnym
popołudniem skierowaliśmy się do miejsca oddalonego o 29 km na
południe, do wsi św. Naum. Niedaleko przejścia granicznego z
Albanią. Dotarliśmy tam w godzinach późno popołudniowych i od
razu przechwycił nas lokalny wodny przewoźnik, który za nie wielką
opłatą zaproponował nam dopłynięcie do klasztoru od strony
jeziora. Skorzystaliśmy, bo była to jedyna okazja zrobienia zdjęć
od strony wody. W sumie przeprawa trwała 15 minut. Celem był XV
wieczny monastyr Św.Anioła i Gabriela zbudowany na miejscu
oryginalnego z 900 roku. Założycielem jego był św. Naum, który
10 lat później został tam pochowany. Współcześnie odkryty
został 1955r. Rekonstruowany do dnia dzisiejszego i aktualnie wraz z
całym kompleksem spełnia rolę bardziej komercyjną niż duchową
pustelnię. Warto było zobaczyć to urokliwe miejsce, mimo, iż na
podstawie czytanych materiałów trochę inaczej sobie to miejsce
wyobrażałem.
W
tym miejscu do jeziora wpływa również rzeka. Główne źródło,
które, zasila to jezioro. Temperatura wpadającej wody tym miejscu
wynosi 8 stopni. Skorzystałem z okazji i się wykapałem.
Temperatura wody w tym miejscu w jeziorze 26 stopni przechodzi w 8 i
na odwrót. Miłe doznania.
Aby
nie wracać wąskimi górskimi drogami po ciemku przyspieszamy
powrót. Na parkingu niestety dochodzi z moje winy do stłuczki.
Cofając uderzam w niezauważone zaparkowane auto. Na szczęście, w
tym nieszczęściu uderzonemu autu nic się nie stało, tylko moja
Skoda nieco wgnieciona. Jedziemy dalej i kończymy kolejny gorący
dzień.
Dzień totalnej „laby”24.07.2010
Zaraz po śniadanku nie mając pomysłu na spędzenie dnia uciekliśmy do naszej zatoczki z jaskinią. Spędzamy tam niemalże cały dzień nie robiąc nic. Ja wracam z tego dnia bogatszy o kolejne fajne zdjęcia flory i fauny.
Powrót
na obiado-kolację. Po drodze spotykamy Polaków wędrujących starym
VW camperem. Młodzi ludzie na poznańskich tablicach zakończyli
objazd Albanii. Wjechali od strony Św.Naum. Fakt ten mnie
zainteresował. Moje plany pokrywały się z ich przebytą drogą.
Jazda na południe Albanii w kierunku Sarandy przez Podgradec, Korcze
to był mój plan. Rozmowa, wymiana informacji, analiza
dotychczasowych doświadczeń, porównywanie map i bogatsi o nowe
newsy rozstajemy się. Zapraszam ich jeszcze na wieczór, ale nie
skorzystali.
Od
nich za to zdobyłem bardzo ważną informację na temat Kosowa.
Wjazd do tego małego państwa to koszt 50 euro. Kolejny kłopoty to
taki, że, będę miał problemy z wyjazdem z przez Serbię. Serbowie
nie uznają tego państwa i odsyłają z powrotem wszystkich tych,
którzy wjechali do Kosowa nie od strony Serbii.
No
cóż - 50 euro to dla mnie pełen bak paliwa wiec już wstępnie
rezygnujemy z tego pomysłu.Informację musiałem jeszcze sprawdzić.
Z perspektywy czasu nie będę tego żałował. Nie wiem dlaczego nie
pojechałem na południe Albanii, tylko skierowałem się przez
Elbasan do Beratu i dalej na północ .Rezygnując z Sarandy,
Girokastry i piaszczystego wybrzeża morza Jońskiego .Co było
powodem zmiany decyzji? Nie umie dziś racjonalnie wyjaśnić. Chyba
żeby, mieć powód do kolejnego wyjazdu w te strony.
Wracamy
do Macedonii i Ohrydu. Obiadek udany i powoli zaczynamy się żegnać
się z tym miejscem. Miejscem, które, zrobiło na mnie wielkie
wrażenie. Było tu wszystko to, co kocham. Góry które, niestety
jedynie wzrokiem zwiedziłem (a jest tu Park Narodowy ) i czyste
wielkie jezioro o szmaragdowo zielonym kolorze.
Miałem
dotychczas dwa miejsca, do których jak tylko mogę wracam;jedno w
Bośni u Izy. „Rancho”, drugie to Durmitor gdzie i tym razem
dotrę. Teraz będzie trzecie - Ohryd.
Jeszcze
tego samego wieczoru zaczynamy proces zwijania obozowiska.
Zostawiając sobie na rano tylko niezbędne rzeczy. W trakcie
pakowania „dziennego salonu” wywiązała się rozmowa z naszymi
sąsiadami. Jak się okazało było to mieszane małżeństwo. Ona o
imieniu Ljubica - serbka on holender. Oboje już na emeryturze.
Rozmowę prowadzimy w języku serbskim - na szczęście. Okazuje się,
że wędrują już tak całe wakacje. W planie mają się jak i my
Albanie. Dzielę się z nimi zdobytymi informacjami. Są pełni obaw,
co do stanu dróg i tego, czego mogą się tam spodziewać. Uspakajam
ich obawy i życząc sobie żebyśmy się spotkali na drogach
Albanii.Idziemy spać.
Fajna
ta Macedonia ......
25.07.2010
ALBANIA
Kraina
Skenderberga
Przez
Strugę oddaloną od Ohrydu o 15 km wjeżdżamy do Albanii. Cel na
dzień dzisiejszy : to dojechać do BERATU. Na granicy spotykamy
kolejnych młodych Polaków udających się do Albanii. Ich cel to
dotrzeć do Tirany gdzie są omówieni na spotkanie ze znajomymi.Jadą
z Rumunii starym Fordem Fiestą bez klimatyzacji. Szerokiej drogi -
życzymy.
Już
na samym początku po przekroczeniu granicy dostrzegamy coś, co
będzie nam towarzyszyć później przez cały nasz pobytu w tym
kraju.. „LAVAZH”
– słowo, które bardzo wpadło nam w ucho, bo tak ładnie śpiewnie
brzmi.
W
rzeczywistości to znaczy myjnia. Albańczycy kochają myć swoje
samochody, co widzimy po ogromnej ilości myjni samochodowych, jakie
stoją po całym kraju. Gdziekolwiek jesteśmy, mamy pewność, że
przy każdej drodze zobaczymy napis „Lavazh”. W większości są
to małe myjnie, przydomowe lub stojące gdzieś na odludziu zaraz
przy samej drodze, ale czasem można zauważyć też większe i
bardziej profesjonalne. Stacje benzynowe to kolejny nierozerwalny
krajobraz tego kraju. Edyta (nieznajoma z netu) jadąc z Duress do
Beratu (85 km) komunikacją miejską naliczyła 86 stacji. Średnia
imponująca. Od razu też rzuca nam się w oczy niezliczona ilość
mercedesów. Albańczycy dziwnym trafem upodobali sobie Mercedesy,
których na ulicach jest wprost zatrzęsienie. Tak dużej ilości
samochodów tej marki na kilometr kwadratowy nie ma chyba nigdzie nie
świecie, włącznie z Niemcami. Są Mercedesy nowe, drogie i
ekskluzywne, są też Mercedesy stare, zniszczone i zwyczajne.
Mercedesy osobowe, ale i ciężarowe a nawet autobusy. Małe i duże.
Wszędzie w Albanii masz z nimi kontakt. Jeśli ktoś chce tanio
kupić części do Mercedesa, to na pewno znajdzie je w Albanii.
Od
granicy w towarzystwie Mercedesów jedziemy piękną szeroką drogą.
W końcu dostrzegam te sławne bunkry, które Enver Hożdża w
okresie swojej dyktatury nakazał budować. Każde gospodarstwo miało
swój bunkier. Całe linie obronne powstawały wtedy na granicy
pastwa. Tysiące umocnień miały stanowić wystarczającą linie
obronny. Będąc za pierwszym razem w Albanii jakoś umknęły mojej
uwadze. Albania stała się pierwszym krajem ateistycznym. Meczety,
kościoły, cerkwie zamknięto, zamieniając je na magazyny, sale
kinowe, sportowe lub tez po prostu niszczono. Obecnie te trzy wyznania
rozwijają się a tolerancja religijna jest symbolem współczesnej
Albanii.
Po
zakupieniu naklejki „AL” mkniemy podziwiając wspaniałe potężne
dzikie góry, które dominują w mało zaludnionej
północno-wschodniej części państwa. Zachodnia i południowa
cześć to wybrzeże Adriatyku. Miejsce, które z rok a rok staje się
coraz bardziej popularne wśród turystów i jak na razie za nie
wielką cenę.
Po
drodze mijamy ELBASAN. Postanawiamy zboczyć z głównej drogi i
odwiedzamy to małe miasteczko. Miasteczko jak miasteczko, niczym nas
nie urzekło. Tradycyjnie odwiedzamy bazar, gdzie Gosia znajduje
śliwki wielkości naszych jabłek a pestka wielkości małego
paznokcia. Zajadała się nimi podczas całego pobytu. Czujemy klimat
kraju, który leży na styku różnych kultur. Gwar, ruch, bałagan,
dziwne trójkołowe pojazdy charakterystyczne dla krajów
arabskich. To tu właśnie to doświadczamy. Ja odczuwam to w ruchu
drogowym. Wolna amerykanka. Policji jest dużo, ale im to nie
przeszkadza i raczej wygrzewają się na słońcu. Nasza sielanka
szosowa trwa do momentu, kiedy zjeżdżamy z głównej drogi w
Lushnje. Ostatni etap do Berratu to odcinek 60 km ale, średnia
prędkość wyniosła 30 km/h. Dziura na dziurze i przypomniało to
nam z czego „słynie” Albania .
BERRAT-
Miasto tysiąca okiem położone na stokach góry Tomorri osiągamy
po 16-tej z zamiarem nocowania. Według przewodników jest jedynym
miastem w Albanii, które posiada informacje turystyczną a znaki
turystyczne są gdzie trzeba. Fakt, że znajdujemy bez problemów
wszystko, co chcemy. Jak zawsze na pierwszy rzut idzie górująca
twierdza nad miastem. Sam podjazd do zamku mocno daje się we znaki
naszej „skodzinie”.
Na
miejscu okazuje się, że za murami bizantyjskiej twierdzy mieszka
lokalna społeczność. A dzielnica nazywa się Kalaja ,niegdyś
dzielnica chrześcijańska (jedna z trzech jakie są w mieście).
Wśród malowniczych widoków, urokliwych uliczek, małych kamiennych
domków znajdujemy takie perełki jak muzeum Onufrego z bogatą
kolekcją ikon, które znajduje się w sąsiedztwie XIII wiecznej
cerkwi w stylu bizantyjskim.
W trakcie
chodzenia po twierdzy trafiamy na sesję zdjęciową nowożeńców. W
tym upale młodzi nie wyglądali na szczęśliwych.
Kończymy
penetrowanie góry i zjeżdżamy na dół, aby wkroczyć do dwóch
pozostałych dzielnic tj Gorica i Mangalem oddzielonych rzeką Osun.
Oba brzegi łączy most kamienny. Przypomina most w Mostarze.
Kroczymy drugim brzegiem rzeki Osun mając po lewej stronie znaną
nam twierdzę oraz zbocze góry z charakterystyczną zabudową dla
tego miasteczka.
Spotykamy
kolejną grupę polaków na naszej drodze. Wówczas z nimi nie
rozmawiamy. Będziemy się z nimi jeszcze widzieć w innym miejscu w
i innych okolicznościach. Jeszcze tego samego dnia dostrzegamy
kolejnych rodaków jak dumnie nas mijają mknąc na rowerach z polską
flagą. Później się już dowiedzieliśmy że jechali z Tirany do
Salonik .
Dla
złapania oddechu i wytopieniu czasu zasiadamy na obiad w małej
knajpce. Widok mamy super, ponieważ lokal jest usytuowany na zboczy
góry. Widzimy wszystko to, co pod nami i jak z minuty na minutę
wraz z chylącym się słońcem ku zachodowi wzrasta ruch na ulicach.
Po chwili z meczetu wydobywa się głos muezina wzywający do
popołudniowej modlitwy. My jemy pizze popijając piwkiem Tirana.
Po
obiedzie postanawiamy pojechać jeszcze w góry. Pniemy się wąską
drogą która zmienia się z każdym kolejnym kilometrem Najpierw w
drobny szutr dalej większy by w końcu w ostre skały już nie na
nasze opony .Dalej jazda okazała się nie możliwa. A że, droga
prowadziła dalej to potwierdziła zjeżdżającą ciężarówka.
Nabrałem ochoty, aby tu przenocować mając wspaniałe widoki z tej
wysokości. Berat z tego położenie wydawał się taki malutki. Z
pomysłu noclegu na prośbę Gośki zrezygnowaliśmy. Ogarnął ją
jakiś niewytłumaczalny niepokój. Może te góry ?
Za to
zdjęcia wyszły super a niektóre mogłyby trafić do folderu
reklamującego możliwości Skody Roomster w warunkach górskich.
Marzy mi się taka wyprawa autem terenowym taki off-road. Skoda Yety
zdobywa albańskie góry. Coś na wzór www.fotolandia4x4.com.
Koniec
marzeń. Wracamy tą samą drogą. Jako że dotychczas o wszystkich
noclegach decydowałem ja, tym razem Gosia podejmuje decyzję o
jechaniu dalej. Bez względu na zapadający zmrok. No cóż nie
podoba mi się to okrutnie. Nocą w nieznanym terenie, przy stanie
tutejszych dróg. Jazda może się okazać niezłą przygodą. Oby
tylko bez konsekwencji. Ruszamy - zmrok zapada, średnia prędkość
spada. Na odcinku 50 km do 15 – 20 na godzinę. Mijamy pojazdy
widma od rowerzystów, motocyklistów po osiołki i woły. Kolejnym
utrudnieniem są dziury i brak oznakowania. Za dnia nie ma problemu,
coś tam zawsze się dojrzy, coś, co przypominało drogowskazy. W
porze nocnej jest to niemożliwe. Z wielką ulgą przyjąłem
wiadomość że dojeżdżamy do autostrady. Teraz czas rozejrzeć się
za bezpiecznym miejscem. Mimo że, jesteśmy blisko Durres
postanawiamy stanąć i przespać się do rana,. Stacji jest, co
niemiara, więc należy wybrać tylko jedną nich. Chowamy się za
stojącymi Tirami i zapadamy w głęboki sen.
Durres-
radość z prawdziwego łóżka
26.07.2010
Pobudka.
Obudził nas narastający ruch przy autostradzie. Szybka kawka.
Toaleta a niej wielki pająk i dalej. W końcu była godzina 8 jak
już pędziliśmy do Durres. Wiedziałem, że im szybciej będziemy
na miejscu tym dzień wyda się dłuższy a my będziemy mieć więcej
czasu na wypoczynek. Po drodze z ciekawości zjechałem do
auto-campu. Był to pierwszy jaki w Albanii widziałem.Tu spotkaliśmy
kolejną grupę Polaków, którzy jadą na południe. Warunki były
ok. a samo umiejscowienie też godne polecenia. Cena za samochód
8-10 euro plus 1 euro za kąpiel od osoby. Po raz kolejny mam
potwierdzenie o dodatkowych kosztach związanych z wjazdem do Kosowa.
Z
ciekawości wyszedłem jeszcze na plażę, aby zobaczyć jak tak
naprawdę daleko jestem od celu. Mimo wczesnej godziny ruch na plaży
był duży.
Do
Durres dojechaliśmy szybko. Miło było zobaczyć te miejsca po
roku. Rok temu nawet przez myśl mi nie przeszło, że tu wrócę.
Dzięki temu nie traciłem czasu na szukanie kwatery. Pokoje były
wolne. Miejsce się nie, co zmieniło. Przybyło kolejne piętro
domu. Za to rodzina gospodarza w komplecie. Córka mnie poznała w
momencie jak pokazałem jej mapę z jej wpisanym adresem. Gospodarz
domu przyszedł później. Wpadliśmy sobie w ramiona całując się
trzykrotnie zgodnie z panującym tu zwyczajem. Zajęliśmy pokój na
dole za 10 euro. Co za rozkosz była wyciągnąć się na łóżku.
Do dyspozycji dwie łazienki i cztery lóżka.
Gosia
szybko zabrała się za pranie. Była to jedyna okazja do tego aby
uzupełnić brakujące rzeczy. W końcu to już 10 dzień od początku
naszej wędrówki i zapasy rzeczy maja się prawo kończyć.
Ja
natomiast ruszyłem na plażę. Nie po to, aby się kąpać czy
opalać. Na tej plaży dzieje się tyle ciekawych rzeczy ze nasze
plaże okazują się nudne.
Najlepiej
to zobaczyć. Zdjęcia nie oddają tego. Okazji do zrobienia
ciekawych fotek nie brakuje.
Handel
obwoźny na osiołkach, trójkołowcach zrobionych z rowerów lub
wersja bogatsza z motoroweru, Każdy tu próbuje coś sprzedać, jest
tu codziennie oferując swoje towary i usługi. Dla tych ludzi trwa
sezon. Okazja, aby zarobić a potem z tego żyć. Ciężko pracują.
Często są to rodzinne małe interesy, gdzie ojciec z synem wspólnie
przemierzają kilometry na plaży w tą i z powrotem od rana do
zmierzchu. Widok matki handlującej, czym tylko się da z dzieckiem u
boku nie jest odosobniony. Kalecy sprzedający tanie papierosy. Nikt
się tu nie przejmuje tym, że na brzegu ustawione są strzelnice z
wiatrówkami a każdy może znaleźć się na linii ognia. Wszyscy
mogą się sprawdzić strzelając do tarcz z podobizną Radovana
Karadžića i nie zawsze w nią trafiając. Wesołe miasteczka, które
swoje lata świetności mają już za sobą. Tu poskładane i
połatane przeżywają swoją drugą młodość.
Plaża
jest dla każdego i chyba tu panuje taka jest dewiza. Każdy znajdzie
coś dla siebie i jeśli coś zapomniałeś z domu to pewno tu
zostanie Ci przyniesione i zaoferowane. Linia brzegowa to
apartamentowce oferujące lokale for
sale a do nich przylepione
slumsy.To się zmienia. Rok temu było tego więcej.Czy idzie na
lepsze?.Czy po prostu silniejszy wygonił słabszego i zadziałało
prawo dżungli ?
Wróciłem się wykąpać. Pranie skończone i ruszyliśmy główną
ulicą na obiad do znanego mi tureckiego baru. A spacer długi, bo
bar oddalony blisko 3km dalej. Odległości tak się nie odczuwa, bo
idąc ulicami jest tyle ciekawych rzeczy do zobaczenia i mimo
panującego upału nie ma czasu na marudzenie. Ta ulica swoje oblicze
pokaże i zabłyśnie po zmroku. My zaliczamy bazar i wszelkie sklepy
z odzieżą. Wizyta u Turka udana, zamówienie złożone. Nie udało
nam się jedynie z herbatą. Miała być po turecku parzona a
dostaliśmy rumianek.
Wracaliśmy
plażą wśród setek ludzi kąpiących się w morzu i słońcu.
Robił się wieczór, powoli na plażę wkraczały służby
porządkowe.
Po zmroku
zmieniliśmy środek transportu i kierunek druga cześć miasta
Duress .
Ta, w
której jesteśmy obecnie nazywa się Plaza.Tu poza plażą,
kwaterami nie ma nic. Jedziemy do starej części miasta. Ta zaludnia
się z minuty na minutę. Jest, co zobaczyć.Zaliczamy amfiteatr
rzymski. Penetrując jego korytarze, piwnice gubimy się. Podziwiamy
mury obronne i pięknie oświetlony meczet. W trakcie spaceru mam
wielka ochotę na baklawę. Kto szuka ten znajduje i w końcu siadamy
w cukierni. Zamówienie złożone i wreszcie mogę delektować się
ciastem. Wśród tłumu słyszymy kolejną grupę Polaków, którzy
dumnie z orłem na piersi wkraczają do cukierni i zamawiają to co
ja .
Na koniec
postanawiamy jeszcze udać się deptakiem wzdłuż morza, na którym
mimo późnej godziny spacerują setki ludzi. Są wczasowicze i są
handlarze. Z plaż przenieśli się teraz na deptaki. Nocna zmiana
trwa. Nasza dzielnica i ulica kwitnie. Muzyka roznosi się w każdym
lokalu. Oczywiście każdy ma swoją zaproszoną „lokalną
gwiazdę”. W ciągu dnia widać to po rozwieszonych plakatach.
Kto był
w świecie arabskim wie o czym piszę. Ruch olbrzymi, samochody
trąbią, jeżdżą jak chcą, pod prąd, z prądem na światłach
bez świateł. Sygnalizacja świetlna tu raczej służy jako
dekoracja i jest dodatkiem do girland rozświetlonych wokół.
Wydaje
się, że nie ma tu żadnych reguł. Mimo tego panującego karnawału
nie widać nikogo pijanego i ani jednej chociażby stłuczki.
Czas
wracać. Jutro czeka nasz długi dzień i też nie bardzo wiemy jak
się skończy. Jedziemy korzystać z dobrodziejstw cywilizacji, jakim
jest prysznic i łóżko.
Śladami
Skanenberga - Tirana-Kruja
27.07.2010
Z
Durres, nadmorskiego kurortu, do stolicy prowadzą dwie drogi:
autostrada i zwykły asfaltowy trakt. Mkniemy do niej szeroką
autostradą, Nie jest to taka jaką my sobie wyobrażamy.
Każdy w
dowolnym jej miejscu można ją pokonać i każdy pojazd może się
tam znaleźć. Sami jesteśmy tego świadkami. Jak na oczach drogówki
pan przechodzi sobie przez autostradę a im to nie przeszkadza.
Najważniejsza zasada: to ruch ma być cały czas płynny.
Sam
wjazd do miasta jest bez problemowy, ale już poruszanie się po nim
to już inna bajka. W Tiranie, podobnie jak w miastach albańskich,
latynoskich, arabskich kierowcy nie przestrzegają żadnych reguł.
Ulice zatłoczone. Mimo, że są szerokie to niczego nie ułatwia.
Trzeba się wykazać wielką dużą dozą cierpliwości. Dla kogoś,
kto nigdy nie jeździł w takim bałaganie może to być szokiem.
Jazda w Damaszku i Kairze była dla mnie dobrą szkołą, która
teraz procentuje. Pomijam już taki szczegół, jak to, że byłem
chyba jedynym samochodem w całej Tiranie, który używał
kierunkowskazów.
Udaję
mi się w końcu zaparkować. Młody człowiek z bloczkiem w ręku
natychmiast stoi przy mnie. Miejsce parkingowe jest idealne jak
strzał w dziesiątkę pod drzewem i w centrum. Za nim je jednak
znalazłem musiałem dokonać dwóch objazdów głównego placu. Pan
z bloczkiem domaga się natychmiastowej opłaty. W końcu ulegam, ale
nie jestem pewien czy aby dobrze robię.
Wśród
masy samochodów udaje się nam przejść na druga stronę . Tu nie
mają żadnego zmiłowania dla pieszych. To nic, że na słupku
świeci się dla nich czerwone światło, nie przeszkadza, że na
skrzyżowaniu stoi policjant. Sznur aut i tak posuwa się
nieubłaganie naprzód.
W końcu
jesteśmy na głównym placu miasta – Placu Skanderbega. W każdym
albańskim mieście znajduje się ulica lub plac nazwany imieniem
wielkiego bohatera. Nic, więc dziwnego, że na centralnym miejscu
stoi dumnie pomnik, wybudowany w 1968 roku, w 500 rocznicę jego
śmierci. Dziś jest to jeden wielki plac budowy .
Największy
bohater narodowy Albanii, Skanderberg naprawdę nazywał się Gjergj
(Jerzy) Kastrioti. Walczył z Turkami, zorganizował przeciwko nim
powstania a na prośbę naszego króla Warneńczyka szedł mu na
odsiecz pod Warną.
Kierujemy
się do meczetu Ethem Beja. Jest on jednym z najcenniejszych zabytków
miasta. Jest to jedyny meczet w jakim mogłem bez problemu robić
dowolną ilość zdjęć. Gosia również mogła wejść do środka.
Lecz ,od razu wyraźnym gestem modlącego się pana została
skierowana do miejsca gdzie kobiety mogą przebywać. Tym miejscem
jest balkon na górze. Budowa meczetu rozpoczęła się w 1789 roku z
inicjatywy Mollego Beja. Został ukończony w 1823 roku przez Hadżi
Ethema Beja. Był jedynym czynnym meczetem w kraju w czasach Envera
Hodży, ale nie dla Albańczyków, mogli do niego wchodzić tylko
obcokrajowcy. Jego wnętrze zdobią bogate freski i sztukaterie. Obok
stoi Sahat-Kulla (wieża zegarowa) z 1830 r.
Kiedy
zwiedzamy meczet nad miasto nadciągnęły ciemne i groźne chmury.
Złapała nas ulewa i burza. Schowaliśmy się pod wystający dach
meczetu. Daszek ten stanowił dla nas bezpieczne schronienie do
czasu, kiedy deszcz zmienił kierunek. Trzeba było szybko ratować
się ucieczką. Na szczęście zaraz potem wyszło słońce i szybko
wszystko wróciło do normy.
Podobnie
jak w innych częściach bałkańskiego państwa i tu panuje wielki
boom budowlany. Wchodzimy do wypasionego centrum handlowego. No cóż
ceny zwalają nas z nóg. W drodze do centrum handlowego w parku
pełnym palm i kolorowych kwiatów, znajduje się nieco egzotyczna
budowla. To Piramida –.”....Obiekt
uwielbienia własnej osoby przez komunistycznego przywódcę Albanii
Envera Hodżę. Tu stworzył sobie za życia swoje muzeum, tu miał
spoczywać po śmierci. Szklana Piramida kosztowała ponoć 700 mln
dolarów..”.
Z
zewnątrz jest zaniedbana i raczej ulega rozpadowi. Mnie bynajmniej
nie przyciągnęła. Zaliczamy jeszcze kolejne sklepiki w
poszukiwaniu pamiątek i jedziemy dalej śladami ich bohatera
narodowego.
Podsumowując
nasz pobyt to powiem tak: najpiękniejsze w Tiranie jest bez
wątpienia jej cudowne położenie. Z jednej strony piaszczyste
wybrzeże, z drugiej zaś mający szczyt góry Dajti (1621 npm). Do
tego śródziemnomorski klimat i...jest pięknie. Za mało czasu
było, aby bliżej poznać to miasto.
W
odległości około 32 km na północ od Tirany leży Krujë.
Droga do niej wiodła nas początku szeroką droga by im wyżej
stawać coraz węższą coraz bardziej stromą i krętą Rok temu ten
odcinek drogi był w budowie. Miasteczko położone jest
amfiteatralnie na zboczu masywu górskiego o tej samej nazwie,
którego najwyższy szczyt - Skanderbeg - wznosi się na wysokość
1526 m n.p.m.
Na
samej górze znajdujemy płatny parking w prywatnym warsztacie
samochodowym. Takie nielegalne dodatkowe źródło dochodu. Sara
ponownie zostaje strażnikiem pojazdu.
Tu
przytoczę trochę historii ze źródeł, które dadzą nam obraz na
pewne fakty z historii Albanii.
Nazwa
miasta - Krujë - pochodzi od albańskiego słowa „krua”
oznaczającego „źródło”. Tu w 1408 roku urodził się
wspominany już wielokrotnie Gjergji Kastrioti Skënderbeu, czyli
Jerzy Kastriota Skanderbeg. Około roku 1435 jego ojczyzna została
zajęta przez Turków. Aby zapewnić sobie wierność podbitych
terenów Imperium Osmańskie wcielało do wojska młodych chłopców,
którzy byli odpowiednio edukowani. Jednym z nich był właśnie
Skanderbeg, syn Gjona Kastrioty, jednego z dwóch najbardziej
wpływowych obszarników ziemskich w Albanii.
Skanderbeg
brał z powodzeniem udział w wielu bitwach, w wyniku czego szybko
doszedł do tytułu beja. W 1443 roku został wysłany do walki z
węgierskim bohaterem narodowym, ale zamiast walczyć wrócił ze
swoim wojskiem do Kruji. Pod jego wodzą wybuchło powstanie i
wkrótce udało się wyzwolić całą Albanię spod panowania Turcji.
Żeby spacyfikować powstanie sułtan zorganizował kilka wypraw, w
1450 jego Armia liczyła 150 tysięcy żołnierzy, podczas gdy
Skanderbeg dysponował ok. 12 tysiącami. Mimo to nie udało się
Turkom Krui zdobyć. Skanderbeg pozostawił w twierdzy ok. 1,5
tysięczny garnizon, podczas gdy sam nękał wroga szybkimi
partyzanckimi atakami.
Krujë
padła dopiero w 1478 roku, w dziesięć lat po śmierci Skanderbega.
Dwa lata później Turcy zdobyli ostatnią twierdzę w Lezhë i tym
samym udało im się przejąć kontrolę nad całą Albanią, która
na ponad 400 lat zniknęła z mapy świata.
Dziś
mamy okazję obejrzeć tą twierdzę. Na teren zamku wchodzi się
przez długą, bardzo dobrze zachowaną bramę. Tu spotykam
pana,który jak w ubiegłym roku chce sprzedać nam swoją książkę.
Jest historykiem biegle mówiącym po rosyjsku. Bardzo się zdziwił
jak uprzedziłem jego zamiary sprzedania nam książki tłumacząc
mu, że byłem tu rok wcześniej. Na początku bardzo zaskoczony, ale
z czasem mile podziękował za ponowne odwiedziny.
Wchodząc
na dziedziniec po prawej stronie znajdują się pozostałości
meczetu, a po lewej trochę przypominający stare zamczysko obiekt.
To budynek projektu córki komunistycznego dyktatora Envera Hodży
która sprawowała nad nim pieczę. Architektonicznie do niczego tu
on nie pasuje ale wówczas nikt nie śmiał tego podważyć
(informacje pana od książki
).
W
środku znajduje się muzeum Skanderbega (w poniedziałek nieczynne).
Wyżej
dominuje baszta z XIV wieku, która w XVII wieku stała się wieżą
zegarową. Tam już nie docieramy Gosia ma już dosć. Schodzimy do
kapitalnie zrekonstruowanej starej tureckiej uliczki. Gdzie możemy
zakupić sławny koniak Skanberga, starocie, stroje ludowe z różnego
okresu. A wszystko zdaniem sprzedawców to antyki z kilkuset letnią
historią. Na „antyki” nie było nas stać. Jednak na bluzkę z
„historią” dla Gosi znalazłem. Z tego powodu musiałem zasuwać
i szukać „ściany płaczu”, co w praktyce wcale nie okazało się
takie proste. Czego to się nie robi dla żony?....
Dochodziło
już wczesne popołudnie. Czas był ruszać dalej. Serpentynami w
dół. Kto ma lęk wysokości czy chorobę lokomocyjną, na drodze
prowadzącej z Kruji do głównej trasy z Tirany do Szkodry może
doznać zawrotów głowy Serpentyny, przepaście, skały nachodzące
wprost na pojazd – to duża część traktu. Ale i tak jak później
się okaże, będzie jeszcze gorzej. To już w innym miejscu i czasie
.
Do
Szkodry pierwotnie
starożytne miasto iliryjskie o nazwie Scodra, od 168 p.n.e. pod
panowaniem Rzymu, zasiedlone w VI-VII wieku przez Słowian. W XI
wieku stolica serbskiego królestwa Zety. W XII wieku opanowana przez
Cesarstwo Bizantyńskie. Od końca XII wieku należało do Serbii, w
latach 1395-1479 do Republiki Weneckiej, następnie podbita przez
Imperium osmańskie. Od 1920 w Albanii. Docieramy
tu około 17 kierując się od razu do Twierdzy Rozafa. Najlepiej
zachowanego zamku w tym rejonie. Podjeżdżamy pod zamek. Jest ciasno
mało miejsca a kolejny samochód szuka miejsca do parkowania. Tym
kolejnym samochodem jest auto na Słoweńskich numerach.Nie było by
w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że podróżująca para również
w nim sypiała. Różnica tylko polegała na tym ze auto było do
tego fabrycznie przygotowane. Wersja VW Candy Life Camper.
http://www.denlo.com.au/caddylifecamper
Zwiedzamy
twierdzę Rozafa – główną atrakcję Szkodry. Twierdza
rozbudowywana przez wieki, a najmocniej przez Turków, jest świetnym
miejscem do zwiedzania, ale także do podziwiania widoków. Widać
stąd dobrze całe miasto, leżące w oddali góry, wielkie graniczne
Jezioro Szkoderskie i pobliskie rzeki.
Powoli
kończymy dzień i czas pomyśleć o noclegu. W informatorze
wyczytujemy ze w niedalekiej wiosce Siroke znajdują się plaże
Jeziora Szkoderskie. Jak plaże to i może nocleg się znajdzie.
Droga wiedzie przez drewniany most, cygańską dzielnicę dalej
wzdłuż jeziora. Prowadzi nas wąska droga. o lewej majestatyczne
góry a po prawej jezioro. Słońce chyli się ku zachodowi. Po
drodze mijamy coraz knajpki. Przeważnie wszystkie
zamknięte.Docieramy do jednej z nich gdzie właściciel wyraża
zgodę na nasz nocleg. Pod pretekstem zrobienia zdjęć postanawiamy
jechać dalej. Wychodzimy z założenia, że zawsze możemy tu wrócić
tym bardziej,że za 3km i tak kończy się droga. Dalej to już
Czarnogóra.
Droga
doprowadziła nas do kolejnej jak by się wydawało opuszczonej
knajpki. Postanowiłem ją obejrzeć schodząc w dół. Jakież było
moje zdziwienie jak mija mnie samochód i do tego dostrzegam polskie
numery.Land Rovery jeden za drugim dostojnie zajmowały pozycję na
parkingu. Nie byłbym sobą gdym nie zagadał. Rozmowa była krótka
a pytanie jedno: Czy
możemy dołączyć do Was na noc ?
Uzyskawszy
pozytywną odpowiedź wróciłem do Gosi, która w pierwszym momencie
ze względu na doskwierający coraz bardziej ból ręki nie bardzo
miała ochotę na towarzyskie spotkania. Po czasie wyraziła zgodę,
co uważam za rozsądną decyzję w przypadku pogorszenia zawsze
można by skorzystać z pomocy. I tak nasz Roomster dumnie stanął
obok Land Roverów .
Trzy
samochody, dwanaście osób rozpoczęło wypakowywanie oraz
ustawianie namiotów. Małe dzieci z rodzicami,jedno starsze
małżeństwo. Wszyscy wspólnie od 10 dni wędrują po Albanii. Ich
cel podróży był nieco odmienny niż nasz. Głównie zaliczali góry
i nieuczęszczane szlaki. Z gór zjeżdżali tylko po świeżą wodę
i prowiant. Jak się później okazało mięliśmy już ze sobą
kontakt. Widzieliśmy się w Beracie a spotkanie miało pod meczetem.
Od nich też dowiedzieliśmy się nieco więcej o parce, która
wędrowała rowerami z Tirany do Salonik.
Przez te
wspólnie spędzone godziny zdobyłem wiele ciekawych informacji o
miejscach, które warto jeszcze zobaczyć. Wszystko naniosłem na
moją mapę która teraz jest jak skarb. Niestety dla mnie na razie
nie dostępne. Aby dotrzeć do gór Przeklętych czy pokonać trasę
promem z Komanu a dalej górami,spenetrować plaże morza Jońskiego
potrzebne jest auto terenowe.
Ich
przygoda z Albanią zaczęła się dwa lata temu od uczestnictwa w
wyprawie Transalbania organizowanej przez państwa Pasławskich z
Krakowa. Za to Ci swoją przygodę z Albanią rozpoczęli od wyjazdów
Skodą (jak my) 5 lat temu a teraz, co roku przemierzają jej szlaki.
Relacje z ich wypraw można zobaczyć na stronie
http://www.fotolandia4x4.com
.
Dwa lata
wcześniej właśnie ta strona zainspirowała mnie do wyjazdu do
Albanii. By po roku pomysł wprowadzić w życie . Dziś jestem tu po
raz drugi. Być może nie ostatni. Noc nad jeziorem Szkoderskim,
największym na całych Bałkanach minęła spokojnie a wieczór
minął nam rozmowach i wspomnieniach.
(2/3
jeziora leży w Czarnogórze, a 1/3 w Albanii. Jezioro znajduje się
w dolinie położonej 7 km od brzegu morza. )
Kolejny
dzień nasi podróżnicy wypoczywają nad jeziorem, aby popołudniu
ruszyć do miasta po zakupy. Dalej przenoszą się do Czarnogóry.
Skąd dalej już do kraju. My natomiast zaplanowaliśmy jeszcze
odszukanie starego kamiennego mostu. Według przewodnika był on 8 km
na północ. W sumie zanim go znalazłem musiałem pokonać blisko
30km. I dobrze, dzięki temu mieliśmy możliwość obcowania z
prostymi ludźmi pytając się ich o drogę. Miałem wątpliwą
przyjemność zobaczyć drogę, którą pierwotnie miałem dojechać
do Kosowa. Sam poszukiwany most przypominał stary rzymski most w
Mostarze.
Wróciliśmy
do Szkodry by jeszcze pochodzić po mieście wiedząc, że to już
ostatnie chwile w tym mieście i w tym kraju. Odnajdujemy
katedrę św. Stefana.
Tu ciekawostka - na budowę katedry w 1851 roku osobiście wydał
zgodę sułtan osmański. Był to niegdyś jeden z największych
kościołów na Bałkanach. Dwa lata po ponownym otwarciu katedry po
epoce komunizmu, w 1993 roku, katedrę św. Stefana odwiedził papież
Jan Paweł II w czasie swojej pielgrzymki po Albanii.
Podsumowując
tegoroczny pobyt w Albanii użyje cytatu z przewodnika „...
Jeśli pragniemy spokojnych wakacji bez utrudnieni – Albania może
nas rozczarować. Ale jeśli chcemy doświadczyć czegoś, co w
Europie jest niemal już niemożliwe – to jedźmy do Albanii.
Codzienna walka z przeciwnościami losu może zyskać posmak
przygody...”
Polecam i ja
tu wrócę.
Czarnogóra
Zmęczony
panującym na ulicach Albanii bałaganem ruszyliśmy w kierunku
granicy. Po jej przekroczeniu (przejście Sukobin-Muriqan)
skierowaliśmy do Ulcinju, czyli „małej Albanii”. Przekroczenie
granicy uzmysławia nam jakże to zupełnie inny świat.
Jeszcze
tego samego dnia zrezygnowaliśmy z gościnności Ulcinju. Lody
ostudziły moje rozdrażnienia Ostatecznie zarzuciliśmy kotwicę w
campie u Petara ZARADICA na riwerze budvańskiej .
http://www.crodea.pl/buljarica.php
Przez dwa
dni tylko plaża i plaża.
„W
momencie powstawania naszej planety najpiękniejsze połączenie
ziemi z morzem przypadło wybrzeżu Czarnogóry” –
powiedział poeta George Byron. Zgadzam się z tym w 100% i dlatego
tu zostaliśmy. Gospodarz przyjął nas z typową bałkańską
gościnnością. Miejsce nas urzekło. Śpimy pod wiekowymi oliwkami.
Mamy wszystko, co trzeba. Słońce i ciepłą wodę oraz otaczające
nas góry. Sam camp jest super i wystawiam mu ocenę 5 w skali od 1
do 6. Cena - 11 euro za dobę dwie osoby Sąsiedzi oczywiście -
Polacy, których jest tu wszędzie pełno. Nasi najbliżsi sąsiedzi
planują jechać kierunek Albania. Teraz oni korzystają z naszych
doświadczeń i spostrzeżeń.
48 godzin
leniuchowania na plaży minęło niepostrzeżenie. Czas ruszać
dalej. Rozpoczynamy ostatni etap naszej wędrówki po Bałkanach. Żal
opuszczać te miejsca. Ale cieszę się że zobaczę jeszcze dwa
miejsca, które są dla mnie ważne.
Ostatnie
spojrzenia na riwierę z perspektywy niemalże ptaka. Piaszczyste
plaże Buljaricy giną za kolejnymi zakrętami. Pniemy się w góry,
aby później szaleńczo zjechać. Ponownie mamy okazję zobaczyć
jezioro Szkoderskie. Tym razem po drugiej stronie. Docieramy do
Virpazar. Chciałem odbyć wycieczkę po jeziorze statkiem, ale
niestety właśnie odpłynął. Następny rejs dopiero jak będą
kolejni chętni. Na to się nie zapowiadało i nie mięliśmy zbytnio
czasu. Szybki przejazd przez Podgorice, stolicę Czarnogóry.
Jedziemy drogą wzdłuż dwóch pasm górskich. Zbliżamy się do
świętego miejsca wyznawców prawosławia. Po prawej stronie doliny
wysoko w górach dostrzegamy mały biały punkcik. To monastyr -
Ostróg, który jest jak ptasie gniazdo przylegające do skały,
która go otula z trzech stron. Składa się z dwóch cerkiewek.
Jedna z nich była kiedyś pieczarą, w której przebywał św. Wasyl
Ostrogski, założyciel klasztoru. Po jego śmierci został pochowany
nieopodal klasztoru, a na skalistym grobie wkrótce wyrosła gałązka
winorośli. Ten fenomen przyrody uznano jako cud i szczątki św.
Wasyla zostały umieszczone w cerkwi, w tej samej pieczarze, w której
wiódł pustelniczy żywot. O świętym, Wasylu Ostrogskim jeszcze za
jego życia mówiono, że dokonywał cudów a Ostróg od samego
początku był nie tylko świętym miejscem dla ludzi różnych
wyznań, ale też bastionem w walce przeciwko imperium osmańskiemu.
Aby tam dotrzeć zjeżdżamy z głównej drogi Podgorica – Niksic i
rozpoczynamy długi podjazd zboczami masywu Prekornicy. Droga wąska,
kręta, niemalże momentami zawracamy. Nie wiem, co więcej emocji
daje wjazd czy zjazd. Wjeżdżając cały czas mamy po prawej stronie
urwisko. Droga wąska tylko na jeden samochód. Żadnych barierek czy
innych zabezpieczeń. Tylko urwisko i koniec drogi. Gołym okiem
widać że droga jest łatana czym popadnie. Pozostają ślady
obsuwisk po deszczach a droga wówczas jeszcze bardziej się zawęża.
Najgorzej jest w momencie jak coś jedzie z przeciwka. Wówczas jest
problem bo ktoś musi się cofać do miejsc tak zwanym mijanek. I tak
w tych warunkach ruch odbywa się nieprzerwanie. Lokalne busy,
autokary co dzień pną się do góry z pielgrzymami .
Dojeżdżamy
do Dolnego monastyru potem wjazd do górnego - właściwego
osadzonego w skale. Nam niestety nie jest dane dojechać do górnego.
Kierujący ruchem porządkowi kierują nas na parking i ostatnie
metry pokonujemy pieszo. Co dla Gosi nie było szczytem marzeń.
Towarzyszy nam potworna gorączka. Ustawiamy się w kolejce, aby w
ciszy pielgrzymów dotrzeć do miejsca złożenia relikwii oraz
zobaczyć tą winorośl, która wyrosła na skale.
Opuszczamy
to święte miejsce Zjazd w dół, był o wiele dłuższy niż wjazd.
Powodem był korek, jaki się stworzył za przyczyną dwóch
pojazdów: autokaru i ciężarówek. Na szczęście byliśmy tuż za
autobusem, więc i tak w miarę szybko zjechaliśmy w dół. Tak
marginesie polecam wjazd od Danilogradu droga jest nowa i
bezpieczniejsza. Lecz wówczas pozbawimy się przypływu adrenalinki.
Kolejne kilometry uciekały. Czas nas gonił. Na wysokości
miejscowości Plużinje w kanionie rzeki Piwy musiałem podjąć
ważną decyzję. Czy jedziemy w prawo :kierunek Durmitor, Żabiljak
i dalej granica z Serbią. Czy też jechać dalej kanionem i wjechać
do Bośni w Scepan Polju kierując się dalej do Sarajewa.
Uzależnione było to od tego czy Sandra Barbaric będzie w
Sarajewie. Niestety a może stety Sandry nie było, więc z czystym
sumieniem odbijamy w prawo na Trsa i Durmitor. Tym razem odcinek ten
pokonam odwrotnie niż poprzednio jak byłem z dziewczynkami. Widoki,
jakie nam towarzyszyły podczas podjazdu nie da się opisać. Im
wyżej tym piękniej by w końcu pozostawić kanion na dole a my już
szczytami i wąską drogą mknąć przez Park Narodowy Durmitor.
Wcześniej zaliczamy w Trsa obiadek w lokalnej knajpce. Zamawiamy
gulasz i pieczoną jagnięcinę oraz zupkę. Zupka ok., gulasz też
tylko jakoś jagnięcina staje mi w gardle. Z tego faktu bardzo
zadowolona była Sara. Im wyżej jechaliśmy tym temperatura spadała
z 34 stopni do 15. Osiągamy wysokość bez mała 1800m. npm. Te
zmiany bardzo szybko odczułem już następnego dnia. Mój kręgosłup
dał o sobie znać. Odcinek 50 km, jaki trzeba było pokonać wśród
gór Durmitoru to najpiękniejszy dla mnie odcinek. Wspaniałe widoki
na góry i ich potęgę.
http://www.durmitor-autocamp.com/Durmitor/default.htm
. To tu na podstawie książki Karola May kręcili film „Winnetou i
Apacze” .Zatrzymujemy się, aby zrobić zdjęcia. Trwa to ponad
trzy godziny. Dzień chyli się ku końcowi i zjeżdżamy z gór w
poszukiwaniu noclegu. Pierwszy znak kieruje nas do Milovana
Vojinovica.
http://www.durmitor-autocamp.com/naslovna.html
.Przyjmuje nas mama gospodarza, która wygląda na bardzo zmęczoną
i schorowaną. Powitanie jest bardzo serdecznie typowe dla Bałkanów.
Daje nam odrobinę czasu na swoje potrzeby i zaprasza na poczęstunek.
Na stół trafia kawka i rakija. Opowiada nam o tym miejscu jak żyją
i co robią. Chwali się wpisami do książki pamiątkowej, w której
dostrzegamy mnóstwo polskich wpisów. Aktualnie naszych rodaków
jest tu sporo. Ale o tym przekonujemy się na drugi dzień. Jako, że
nasza gospodyni bardzo wymownie nie jest w stanie zapanować nad
ziewaniem, dziękujemy serdecznie za poczęstunek, dokonujemy wpisu w
księdze i udajemy się na zasłużony wypoczynek. Jeszcze tego
samego wieczoru przychodzi do nas właściciel aby się przywitać.
Życząc nam laku noć
Dziś
Bośnia
31.07.2010
Poranek
w górach rozkoszny.Słońce wschodzi wprost na nas. Jest chłodno. W
campie wzmaga się ruch. Coraz słyszymy polską mowę. Zdecydowanie
dominują tu nasi rodacy. Wszyscy są tu już kilka dni. My po
śniadanku zmykamy. Nasi najbliżsi sąsiedzi to grupa studentów, 3
dziewczyny i chłopak, którzy wracają z Albanii. Dostrzegamy
również rowerzystów z polski, u których średnia wieku jest
‘‘wysoka’’. Inne grupy Polaków, młodsze wyraźnie, są
nastawione na chodzenie po górach. Śniadanko pożegnanie i dalej.
Zjazd w dół do Żabiljaka. Centrum narciarskiego Czarnogóry, aby
dalej stanąć przed mostem nad rzeką Tara.
Sama
rzeka Tara tworzy przełom, płynąc wąską i głęboką doliną.
Jest to najgłębszy w Europie i jeden z najgłębszych na świecie
(m.in. po kanionach Cotahuasi i Colca w Peru oraz Wielkim Kanionie
Kolorado w USA). Długość przełomu to 78 km, a głębokość do
1300 m. W jej bezpośredniej bliskości znajdują się dwa parki
narodowe Park Narodowy Tara i Park Narodowy Durmitor. Sam most też
ma swoją historię z okresu walk partyzanckich w okresie II wojny
światowej. O czym świadczą pamiątkowe tablice przy moście.
http://obiezyswiat.org/index.php?gallery=9297
Granice
pokonujemy w Jabuka na drodze z Pljevla do Prijepolje. Dalej przez
Nowy Varos, Cajetine docieramy do granicy z BiH. Przez całą drogę
towarzyszy nam potężny deszcz i burza. Kiedy wjeżdżamy w wyższe
partie gór na terenie BiH dopada nas mgła. Robi się nie ciekawie a
odwrotu nie ma i innej drogi też. Generalnie była, ale że ja lubię
sobie utrudniać wiec jadę bokami przez wioskami, o których świat
zapomniał.
Ponownie
pojawiają się meczety. Jestem w okolicy Srebrenicy enklawy
muzułmańskiej która w latach 1992-95 była pod patronatem ONZ i
miałą być bezpiecznym miejscem schronieniem przed wojskami
serbskimi. Niestety stało się inaczej. Cmentarz w Potocarach
przypomina nam o tragedii jaka wydarzyła się w okolicznych górach
.Dalej pada, więc nie mogę pokazać Gosi panoramy Srebrenicy Także
nasz pobyt na cmentarzu jest krótki. Może i dobrze miejsce to nie
sprzyja dłuższemu pobytowi. Tu jak zawsze dużo tu ludzi oddających
cześć 8000 zamordowanym ludziom podczas czystki w enklawie
muzułmańskiej. Tragedia ta rozegrała się właśnie tu i w
okolicznych górach. Masowe groby do dnia dzisiejszego odnajdowane są
a data 12-15 lipca 1995 na zawsze wpisała się na karty czarnej
historii ludzkości.
Brutanac,
Zwornik i dojeżdżamy do Tuzli, która czekała na nas z kolacją.
Kolejne dwa dni jesteśmy gośćmi Izy i Bory. Wspaniałych ludzi,
którzy swoją gościnnością i oddaniem na zawsze goszczą w moim
sercu. Nasza przyjaźń myślę, że tak to mogę nazwać trwa już
czwarty rok. Jakoś tak się składa, że co roku mamy okazję się
spotykać. Zresztą nie tylko w Bośni, ale i w Polsce. U siebie
gościliśmy ich córkę Drejkę a i moje dziewczyny gościły w Bośni.
Wiele dni spędziliśmy razem i nie zawsze w sielankowej atmosferze.
Dzieląc się swoimi kłopotami i radościami. Kiedy nasi gospodarze
są w pracy my z Gosią odwiedzamy znane mi miejsce z pierwszego
pobytu w okolicy Tuzli i Lukavca.
Wszystko,
co piękne szybko się kończy. Nie puszczamy jeszcze Bośni jedynie
zmieniamy lokum,udając się do Karanovaca w gm.Petrovo. Oczekują
tam nas równie wspaniali ludzi. Ostoja, Zoran, Vukadin oraz cały
zespół ludowy, „KUD” OZREN .
Czas
pożegnań .
01.08.2010
W
całym naszym pobycie towarzyszy nam wszędzie Ostoja, który rano
zabiera nas na śniadanie do PIT STOPU. Jeszcze do południa wizyta w
domu naczelnika gminy doktora Zorana (brata Vukadina) i po wycieczce
w góry opuszczamy naszych przyjaciół. Życząc sobie do zobaczenia
za rok, kiedy gm. Potęgowo przyjedzie z rewizytą zaprezentować
swój dorobek artystyczny.
Czas na
Doboj. Spędziłem tu kolejną X zmianę w ramach misji Eufor. Krótki
spacerek po mieście. Obiadek i spotkanie ze Slobodanem w restauracji Plavac której jest właścicielem oraz pożegnanie z Izą i Borem.
My na zaproszenie chłopaków z LOT-u wpadamy do
nich na kawkę. Oglądam znajome stare śmieci by pędzić dalej w
kierunku Chorwacji nad j.Pltvickie.
Droga
wiodła przez Banja Luke. Miasto w zachodniej części Bośni i
Hercegowiny, faktyczna stolica Republiki Serbskiej, nad rzeką Vrbas.
Miasto w 80% zniszczone przez trzęsienie ziemi 1969 roku.
Poświeciliśmy tu ze dwie godziny na spacer po uliczkach tego
młodego w sumie miasta. Nie wiele z niego zapamiętując.
Niezapomniany
za to był przejazd z Banja Luki w kierunku Markonjic Grad. Droga
wiodła super kanionem i szkoda, że zapadał zmrok. To tu nad tym miastem został zestrzelony F16 gdzie pilot się katapultował a jego perypetie stały się fabułą do filmu "Za linia wroga."
Już wówczas szukaliśmy hotelu lub fajnego miejsca do spania. Niestety ceny były astronomiczne. Będąc blisko Bihacza zakotwiczyliśmy na parkingu. Jak w Albanii. Schowani za tirami w naszym M1. Tu mamy zabawną przygodę z lokalnym olbrzymim psem, który ukradł Sarze miskę z całą jej zawartością .Było mu mało to jeszcze ukradł Gosi klapek. Miska i klapek znalazły się później.
Już wówczas szukaliśmy hotelu lub fajnego miejsca do spania. Niestety ceny były astronomiczne. Będąc blisko Bihacza zakotwiczyliśmy na parkingu. Jak w Albanii. Schowani za tirami w naszym M1. Tu mamy zabawną przygodę z lokalnym olbrzymim psem, który ukradł Sarze miskę z całą jej zawartością .Było mu mało to jeszcze ukradł Gosi klapek. Miska i klapek znalazły się później.
Jeziora
Pletvickie
02.08.2010
Szybko
osiągamy Bihac leży w Federacji Bośni i Hercegowiny zamieszkały
przez muzułmanów i Chorwatów. Rzut beretem i mamy granicę
Chorwacką a do jezior pozostało 10km.
Dotarliśmy
na z góry upatrzone pozycje. Zastajemy tam nie zliczone ilości
samochodów, wśród których dominują polskie numery rejestracyjne.
Myślę, że to miejsce odwiedza kilka tysięcy osób dziennie. Na
szlak prowadzą cztery wejścia. Przy każdym z nich jest urządzony
parking oraz punkt obsługi turystów. Wybieramy jedną z kilkunastu
tras. Składają się one z odcinków do pokonania pieszo,
niewielkimi statkami pasażerskimi oraz pociągami drogowymi.
Dopasowujemy trasę do naszych możliwości. Pokonanie najkrótszej
trasy zajmuje około 2 godzin, natomiast przebycie najdłuższej
zabierze nawet 8 godzin. Wybieramy trasę 3-4 godzinną. Wysiłek nie
jest jednak daremny .Park wpisany jest na listę Światowego
Dziedzictwa UNESCO, i składa się z 16 jezior. Wypływające z nich
strumienie piętrzą się na wodospadach o łącznej długości 8 km
tworząc wspaniale naturalne widoki.
Powrót do domu.
Powoli
nasz czas dobiega końca. Zostaje nam pokonanie 1400 km w jednym ciągu
do kraju. Z pomysłu tego nie jest zadowolona Gosia. Po 24h z
przerwami docieramy do domu. „Krzyś”, który w Chorwacji
ponownie wrócił do pracy prowadził nas pod sam dom. Czasami go nie
słuchałem wiec i kilometrów zrobiłem więcej. Życie nie je
bajka...
W
sumie poza domem 21 dni. Zrobiliśmy 6791 km tankując 6 krotnie do
pełna, przejechaliśmy przez osiem państw. M-1 zdało egzamin.
Awarii nie było żadnej, jedna drobna stłuczka. Konto puste. Tyle
statystyk.
Na
koniec cytat z przewodników który w pełni podsumowuje całość:
„...Jeżeli
są na świecie miejsca, które mają moc przyciągania i wręcz
uzależnienia od siebie, to do tych miejsc z pewnością należą
Bałkany. Bałkany są jak filmy Emira Kusturicy- albo się je kocha
albo nienawidzi....”